Opinie

Wirtualny konfesjonał

Spór o spowiedź, jakich wciąż nie brakuje, tym razem prowadzi nas do kulturowego paradoksu. Zestawmy intymność sakramentu, skupioną na jednym powierniku i obiektywnej prawdzie moralnej, z wszechobecnym, cyfrowym ekshibicjonizmem. To zderzenie rodzi wiele pytań. Dlaczego panicznie lękamy się wyznać wstydliwe czyny jednemu kapłanowi, a jednocześnie z entuzjazmem obnażamy się przed milionowym, anonimowym audytorium w mediach społecznościowych? Od czego tak naprawdę uciekamy? I jaka fundamentalna niekonsekwencja kieruje nami w tym wyborze powierników?

Nadeszła jesień, a wraz z nią nieuchronnie zbliża się Adwent, czas, gdy w kościołach urosną kolejki do konfesjonałów. W świetle tej perspektywy powraca echem ucichłe już wzburzenie opinii publicznej dotyczące, co prawda odrzuconej przez Sejm, petycji dotyczącej zakazu spowiedzi dla dzieci i podniesienia progu wieku do pełnoletności.

Choć nie zamierzam roztrząsać zasadności tego sporu, sam fakt jego istnienia ujawnia intrygujący mechanizm. Cała debata koncentruje się na jednym, widzialnym elemencie sakramentu: wyznaniu win przed kapłanem. Trudno się dziwić tej wybiórczości. Środowiska krytyczne wobec Kościoła, pozostając poza kręgiem wiary, siłą rzeczy dostrzegają jedynie to, co empiryczne i dostrzegalne ludzkim okiem. Nie jesteśmy w stanie zaobserwować ani wlania łaski żalu, ani aktu wewnętrznego nawrócenia. Dostrzegamy za to klękanie do kratek, słyszymy wyznanie i, przy dobrych wiatrach, widzimy efekty nawrócenia. Uznanie tylko tych doświadczalnych elementów pokuty i pojednania jest więc wyrywkowym potraktowaniem misterium, ale jest w pełni zrozumiałe: ludzki mózg naturalnie koncentruje się na tym, co staje się dla niego bezpośrednim bodźcem. Właśnie ta widzialna granica spowiedzi staje się fundamentem jej społecznej krytyki.

To doświadczalne klęknięcie do konfesjonału nie jest aktem błahym. Propozycja zakazu spowiedzi dla dzieci miała uchronić najmłodszych przed nieprzyjemnościami, co częściowo jest uzasadnione. Jednak akcent należy przenieść: problemem nie jest sam akt wyznania winy, ale brak kompetencji u niektórych duchownych. Czasy chłodnego trzymania się litery prawa i ścisłych widełek dawno minęły, a penitent zasługuje na uwzględnienie indywidualnej sytuacji. Weźmy na przykład historię pewnego chłopca. Zgodnie z wytycznymi, stawił się do pierwszej spowiedzi o wyznaczonej godzinie, tracąc tym samym szansę na spotkanie z najlepszym w parafii duszpasterzem młodzieży. Zamiast tego trafił na dziewięćdziesięcioletniego, emerytowanego proboszcza. To, co nastąpiło, było lekcją braku komunikacji. Ksiądz, najpierw proszący o głośniejsze wyznanie z powodu słabego słuchu, za chwilę ostro rugał chłopca za to, że mówi mu za głośno. Na koniec skarcił go za to, że ten, z chęci sumienności, przygotował sobie listę grzechów na karteczce – rzecz, która w innych okolicznościach bywa wręcz zalecana. Dla dorosłego ta scena byłaby zapewne tylko anegdotą o nieskoordynowanym starcu. Jednak dla tamtego chłopca ten ksiądz na długi czas obrzydził sakrament.

Również na Siejmy.pl: Wdzięczność – recepta na szczęście

Nawet jeśli podobne doświadczenia w konfesjonale prowadzą do zaniechania sakramentu, nie rozwiązuje to fundamentalnego problemu. Kwestią krytyczną, która generuje opór, nie jest w istocie konieczność powierzenia intymnych szczegółów duchownemu. Problem leży znacznie głębiej, w obawie przed konfrontacją, przed wystawieniem się na krytykę i obiektywną prawdę o tym, że nasz czyn był błędem, głupotą czy impulsem. Ucieczka przed pojedynczym, niekompetentnym spowiednikiem to ostatecznie ucieczka przed prawdą o nas samych.

Intymność, choć z definicji zarezerwowana dla najbliższych, nigdy nie była wyłącznie naszą własnością. Od wieków ludzkość dzieli się tym, co zakryte, oferując prywatność osobom trzecim – często z niemałą szkodą dla siebie i nie mówimy tu tylko o komercyjnej wymianie ciała. Dziś jednak skala tego zjawiska osiągnęła absurdalny poziom. W dobie mediów społecznościowych dorośli, stanowiący wzór dla młodego pokolenia, dobrowolnie angażują się w publiczny ekshibicjonizm prywatności. Publikowanie postów, relacji czy rolek rzadko kończy się na niewinnych widokach, szybko eskalując do eksponowania ciała i najbardziej osobistych szczegółów przed anonimowym audytorium liczącym miliony. W rezultacie, w kulturze cyfrowej masowa ekspozycja stała się normą, która nie wzbudza lęku ani sprzeciwu. Dziwne jest to, że to samo społeczeństwo, które swobodnie wystawia swoje życie na ogląd milionom, odczuwa głęboki lęk, niechęć, a nawet oburzenie, gdy w tradycyjnym kontekście – na przykład w konfesjonale – wymaga się ujawnienia wstydliwych czynów tylko przed jednym odbiorcą. Jeżeli obawa przed ujawnieniem prywatnych spraw, która kiedyś działała jak mechanizm kontrolny, kompletnie zanikła w obliczu milionowego audytorium, to rodzi się fundamentalne pytanie: dlaczego do białej gorączki doprowadza nas perspektywa jednego człowieka, a nie miliona odbiorców naszych najbardziej intymnych sekretów?

Logika spowiedzi to uznanie czynu za zło, żal, wyznanie, przyjęcie pokuty – którą złośliwi i powierzchowni mogą nazwać karą – i dążenie do nawrócenia. Jest to proces oparty na obiektywnie przyjętych normach moralnych. Bunt i niechęć pojawiają się, gdy nasze indywidualne zasady zderzają się z krytyką opartą na tych zewnętrznych, niezmiennych wartościach. Nie chcemy, by ktoś mówił nam, co jest dobre, a co złe. Dlatego cyfrowa spowiedź ma dziś taką siłę. Cyfrowy ekshibicjonizm jest wygodny, ponieważ wyklucza niewygodną konfrontację z obiektywną normą moralną. Nie ma tu miejsca na poczucie winy czy żal. Zamiast tego, mamy tylko konfrontację ze społecznym rezonansem – ile razy kliknięto, udostępniono, nagrodzono. W tradycyjnej spowiedzi chwila konfrontacji jest z jednej strony oczyszczająca i odciążająca (dzięki łasce), ale z drugiej niezwykle wstydliwa i bolesna – bo stajemy w prawdzie o złu swoich czynów. Wymaga to pokuty i podjęcia próby zerwania ze złem. A w sieci? Tam spowiednicy nie dają pokuty, oni dają nagrody! Sygnałem wartości twojego czynu, twojego ciała i twojej treści jest wyłącznie ilość reakcji i wyświetleń. Nie jest to już etyka, lecz utylitarystyczna kalkulacja przydatności. Dobre jest to, co jest potrzebne, co generuje wysoki rezonans, i nieważne, co to jest. Twórca uzyskuje poczucie, że jest wartościowy, że jego ciało jest piękne, a czyn słuszny, zależnie wyłącznie od akceptującego aplauzu tłumu. Zamiast obiektywnej prawdy, o dobru decyduje permisywny werdykt masy. Ta masa, motywując twórcę w myśl zasady podoba mi się, więc rób tego więcej, anektuje go do nieustannej cyfrowej produkcji. Na marginesie, tu też leży największa ironia, a zarazem hipokryzja: ta sama postawa, która głosi bezgraniczną swobodę i brak osądu dla cudzych czynów, kończy się dokładnie w momencie, gdy cudza wolność zaczyna godzić we własny interes lub strefę komfortu. Głosimy totalną swobodę, ale jeśli tylko czyjaś ekspresja narusza naszą wizję, natychmiast buntujemy się i żądamy zakazów. To tylko dowód na to, że nasza wolność często jest tylko wygodną fasadą. Bunt wobec Kościoła nie jest zatem rezygnacją z wyznania, ale jedynie zmianą formy na taką, która nie stawia oporu.

Przeniesienie rytuału dzielenia się intymnością do sieci nie jest przypadkowe. Daje ono teoretyczną możliwość kontroli nad tym, kto jest naszym powiernikiem. Świetnie, możemy uniknąć interakcji z konkretnym księdzem, do którego żywimy niechęć. Ciekawe jest jednak to, że w zamian polubownie oddajemy cząstki siebie algorytmom, gigantom technologicznym i komercyjnej pamięci. Ta nowa pamięć, w przeciwieństwie do ludzkiej, jest bardziej wieczna, trwała i wielokrotna. A co najważniejsze, staje się powiernikiem, który gromadzi dane znacznie dłużej niż jakikolwiek człowiek mógłby pamiętać, nie mówiąc już o zachowaniu tajemnicy. Cieszymy się z tego, że nasze intymne treści są eksponowane rzeszom, które tylko wydają się anonimowe. To przecież fałszywa anonimowość masy. Paradoksalnie, to właśnie wśród tych anonimowych milionów może znaleźć się i dotrzeć do nich to, co chcieliśmy wykluczyć – na przykład ów pogardzany przez nas kler. Oddanie intymności algorytmowi prowadzi zatem do spektakularnej utraty kontroli w czasie i przestrzeni. Mimo to, w obliczu wyboru, wolimy powierzyć nasze sekrety fałszywej anonimowości mas (niewidzialnym algorytmom i milionom rozproszonych odbiorców), zamiast podzielić się nimi z jednym człowiekiem. W końcu, co to za korzyść z człowieka, którego, choć jest nieznany, można by personalnie poznać i w jakimś stopniu zaufać?

W przeszłości, nawet jeśli konsekwencje grzechu (czynu) stawały się widoczne, konfrontacja ze złem odbywała się na arenie jednostkowej. Maksymalne ryzyko, na jakie narażało nas spotkanie ze spowiednikiem, to nagana, krytyka lub w najlepszym razie nieżyczliwa reakcja. To jest skala indywidualnego ryzyka. Tymczasem w świecie cyfrowym, decydując się na wystawienie intymności na widok wielomilionowej trybuny, świadomie akceptujemy reakcję tejże trybuny – od entuzjastycznej pochwały po surową naganę. Akceptowanie tego masowego ryzyka, przy jednoczesnym panicznym unikaniu ryzyka indywidualnego, jest niczym innym jak spektakularnym aktem niekonsekwencji. Ryzyko hejtu, publicznego ośmieszenia, a nawet przemocy werbalnej i cyfrowej, które wylewa się po upublicznieniu kontrowersyjnych treści, jest nieporównywalnie większe i bardziej destrukcyjne niż ryzyko bycia ochrzanionym przez pojedynczego duchownego. Jeśli więc obawiamy się, że dziecko lub dorosły idący do spowiedzi może zostać skrzywdzony emocjonalnie przez nieroztropnego i krytykującego księdza – i przyjmijmy, że niestety tak się może zdarzyć – to jakim cudem brakuje nam konsekwencji, by z taką samą, a nawet większą obawą traktować masowe upublicznianie intymności w sieci? Logika nakazuje: jeśli stosujemy zasadę ostrożności, musimy kierować się nią tam, gdzie ryzyko jest naprawdę katastrofalne. W Internecie odbiorcy nie tylko mogą nas skrytykować, ale wprost uczynić nas ofiarami skoordynowanej przemocy wywołanej ich własnym chaosem czy chorobą.

Nikt nie może wymagać od nas wyzucia się z intymności przed drugim człowiekiem. Prawda, ale ten argument jest zdradliwy, bo pomija kluczowy element: spowiedź wymaga od nas absolutnego minimum szczerości. Jesteśmy zobowiązani jedynie nazwać grzech po imieniu, na przykład kradzież, uwzględniając podstawowe okoliczności. To koniec. Tymczasem w ilu innych kontekstach – podczas wizyty u terapeuty, w saunie, na treningu – dobrowolnie decydujemy się na znacznie wyższy poziom obnażenia, zarówno fizycznego, jak i emocjonalnego? Jeśli chcemy, by terapia była efektywna, sami chętnie obnażamy się z pozorów, przyjmując pełną szczerość. Skoro jesteśmy już udomowieni ze szczerością i chętnie wchodzimy na wyższy poziom obnażania się u terapeuty, dzieląc się całym bagażem doświadczeń, to znaczy, że zarzut nie dotyczy wcale konieczności bycia szczerym. Prawdziwa kontrowersja dotyczy jednak tylko i wyłącznie tożsamości naszego powiernika. Decyzja o szczerości przed terapeutą, przyjacielem czy siecią jest akceptowana jako akt dobrowolny. Natomiast ta sama decyzja, postrzegana jako narzucona przez kapłana lub instytucję, jest z miejsca odrzucana. To oburzenie jest głębokim kulturowym mechanizmem: podważamy wszystko, co nas otacza, do tego stopnia, że nawet obiektywne zasady i obowiązki stają się dla nas wiążące tylko wtedy, gdy subiektywnie uznamy je za sensowne i akceptowalne. Odrzucamy zewnętrznie proklamowany autorytet, nie potrzebę szczerości.

Ewolucja wyrzucania z siebie wstydliwych sekretów ma jedną, perfidną zaletę: przeniesienie z konfesjonału do sieci zapewnia podwójną, choć iluzoryczną, anonimowość. Oprócz rozproszonej widowni, to my, sprawcy, zyskujemy poczucie bycia jednym z wielu. Ta zbiorowa anonimowość działa jak potężny mechanizm obronny, łagodzący ewentualne poczucie winy. W przeciwieństwie do spowiedzi, gdzie spowiednik z automatu wiąże czyn z realną osobą, sieć pozwala na psychologiczną projekcję – traktujemy nasz sekret jako czyn ogólnie ludzki, popełniony przez kogoś. W ten sposób anonimowy sprawca otrzymuje rozgrzeszenie od anonimowej wspólnoty – społeczne potwierdzenie, że można ruszyć dalej. Jest to jednak akceptacja oparta na lajkach, a nie na prawdzie. Paradoks jest historyczny: ucieczką od jednego, realnego człowieka, cofamy się do archaicznego modelu spowiedzi publicznej. W tamtych czasach grzesznik był jawny, jego pokuta publiczna, a infamia realna. W cyfrowej bańce, ta krucha anonimowość jest zagrożona o wiele bardziej niebezpiecznym pęknięciem niż ryzyko, że duchowny, zmęczony przedświątecznymi dyżurami, zdoła zapamiętać nasz grzech. Naruszenie prywatności w sieci oznacza trwałe, masowe i wrogie piętno publiczne, porównywalne ze średniowieczną hańbą. Klucz do wyboru leży w rozumieniu funkcji miejsca. Akceptowalność aktu (jak nagość w saunie) zależy od kontekstu. Sieć jest bezwzględnym rynkiem, miejscem lansowania idealizmu (cokolwiek on w danej chwili znaczy) i akceptowania tylko tego, co pożądane (utylitaryzm). Kościół/konfesjonał jest natomiast miejscem akceptacji grzeszności – ale na zasadzie walki z nią. Jest to miejsce dla grzeszników, którzy z swoim grzechem walczą, a nie miejsce, z którego się ich wyrzuca. Zatem, jeśli ktoś rzeczywiście czuje się obarczony winą i potrzebuje oczyszczenia, a nie tylko społecznej akceptacji, to właściwym i logicznym adresem – tym, który nie zagraża jego przetrwaniu ani nie obarcza go piętnem – jest konfesjonał, a nie przestrzeń cyfrowa lansująca iluzoryczny idealizm.

Należy przyznać, że przestrzeń cyfrowa nie zasługuje na całkowite odrzucenie. W istocie, sieć jest potężnym narzędziem, zdolnym zaoferować fachową, wyspecjalizowaną pomoc, niedostępną na lokalnym rynku. Rozwiązywanie złożonych problemów psychologicznych należy pozostawić wyszkolonemu gronu profesjonalistów, niekoniecznie duchownym, bowiem praktyka rozgrzeszenia ma odmienny, niezmienny cel. Musimy jednak z pokorą przyjąć fakt: zarówno spowiedź, jak i sieć (w której tak bardzo pragniemy istnieć, a nie tylko egzystować), wymagają od nas dzielenia się intymnością. I jest to cena za cyfrowe obywatelstwo. Wyjawione tam sekrety nie tylko czynią nas jednostkami zewnątrzsterowalnymi, uzależnionymi od ciągłej potrzeby reakcji, ale sprowadzają naszą intymność do poziomu towaru – algorytm wykorzysta osobisty sekret, by podsunąć konsumentowi reklamę leku na rozpacz. Kolejny paradoks dotyczy autorytetu. Nasze oburzenie koncentruje się na rzekomym braku wykształcenia czy doświadczenia u kapłanów, co ma stanowić barierę w wyjawieniu sekretów. Jednocześnie, z niemal naiwną wiarą, ufamy i płacimy influencerom czy pseudoterapeutom, których kwalifikacje bywają często minimalne, opierając się na drogich, lecz powierzchownych szkoleniach. Odrzucenie kapłana nie wynika zatem z braku wiedzy, lecz z przeszkody symbolicznej: samego faktu bycia księdzem. Odrzucamy duchownego, nawet jeśli posiada on ogromną wiedzę i bagaż doświadczeń, a wybieramy eksperta, ponieważ nie jest księdzem. W istocie, to nie pogarda dla duchowieństwa, lecz pogarda dla kapłanów Kościoła i ubóstwienie nowych kapłanów – internetowych guru i coachów. Tak jak spowiedź została zastąpiona przez cyfrowy ekshibicjonizm, Kościół został zastąpiony przez nową kastę duchowych przewodników. Wiele z naszej krytyki, oburzenia i życiowych wyborów kręci się zatem wokół niekonsekwencji, powierzchowności i zastąpienia tradycji jej nowoczesnym surogatem.

Autor publikujący w Siejmy, magister licencjonowany teologii moralnej, licencjat pracy socjalnej, wychowawca w placówce opiekuńczo-wychowawczej.

Moje artykuły »

Newsletter

Raz w miesiącu: email z nowym numerem Siejmy