Opinie

Liturgia podsłuchana na wiecu

Na pierwszy rzut oka wezwania modlitewne wydają się niewinne – ot, rutynowe słowa, które słyszymy podczas każdej mszy. Jednak wśród nich może pojawić się takie, które wywołuje pewien zgrzyt. Modlitwa, która z założenia powinna być uniwersalna, nagle staje się podejrzanie partykularna. Czy w takim momencie nie wkraczamy na niebezpieczny teren, gdzie liturgia zaczyna przypominać manifest?

Nie tak dawno jedna z polskich parafii postanowiła uczcić lokalnego patrona, organizując modlitwę ulicami miasta. Media diecezjalne, jak zwykle w gotowości, zadbały o relację i odpowiednią galerię zdjęć. Wśród opisów i westchnień intencji znalazła się ta, która szczególnie przyciągnęła uwagę: modlitwa za prezydenta Karola Nawrockiego i wszystkich rządzących, aby ich władza była nade wszystko służbą dla dobra wspólnego.

Wszystko tu niby cacy, pachnie liturgiczną poprawnością. Wezwanie nie różni się od tych, które co niedziela wpadają do uszu wiernych. Ale, uwaga – powszechność, bynajmniej, nie czyni świętości. Guma do żucia też jest powszechna, a nikt nie robi z niej sakramentu. Już ci biedni modlący się mają w oczach ten wyraz: „tak, tak, wiemy, politycy o służbie pamiętają mniej więcej tak samo często, jak pijany sąsiad o godzinie ciszy nocnej”. Dlatego, rzecz jasna, trzeba się modlić. Najlepiej głośno, przeciągle, jakby się chciało obudzić samego św. Piotra ze snu. Cały żart polega na tym, że wezwanie ma w sobie więcej rezygnacji, niż nadziei: niby prośba o poprawę, a w tle gorzkie przeświadczenie, że nasi rządzący do ideału służby mają taki dystans, jak ślimak do galopu.

Sucha formułka

A teraz pytanie: czym jest to całe „dobro wspólne”? W teorii brzmi dostojnie. Filozoficzno-teologiczny monument, który pachnie tomizmem i encyklikami. W praktyce to raczej wygodny balonik, który każdy polityczny sztukmistrz dmucha według własnego kaprysu – raz w kształt serca, innym razem w psa jamnika. I oto dramat: Kościół rysuje to dobro grubą, jasną kredą na tablicy, a każda partia bierze gąbkę i rozmazuje je w swoje paskudne graffiti. Katolik więc zostaje w potrzasku – z jednej strony papieskie nauczanie, a z drugiej partyjny megafon, który udaje głos sumienia.

Ach, te kruczki w tym jednym wezwaniu! Tak maleńkie, tak ogólnikowe, że można nimi uszczelnić dziury i nikt by się nie połapał. Problem jednak tkwi w tym, że to nie kruczki, ale puste frazesy. Mamy wezwanie modlitewne, a ono mdłe jak rosół po czwartej niedzieli z rzędu: zero dramatyzmu, zero pasji, jakby Duch Święty dostał zakaz wstępu na liturgię. Zamiast grzmotu z ambony: „Boże, chroń nas przed pychą i korupcją władzy!”, serwuje się nam suchą formułkę, która nadaje się co najwyżej na paragon w kiosku.

Prezydent, premier, opozycjonista, sołtys i pani Krysia z gminy

I teraz najlepsze: do modlitwy wciąga się nazwiska polityków! Jakby Bóg nie wiedział, kto aktualnie siedzi na tronie. Od wieków Kościół miał klasę, mówił ogólnie: „za rządzących”, „za sprawujących władzę”, „za tych, którzy nami kierują”. Uniwersalne, piękne, ponadpartyjne. A dziś? Wyobrażam sobie ministranta, który jąka się przy mikrofonie: „Módlmy się za Donalda… tfu… znaczy się, za premiera”. Serio? Ktoś tu pomylił liturgię z wiecem wyborczym. Przyznam bez wahania: nigdy nie słyszałem, żeby ksiądz modlił się z imienia za Tuska czy kogokolwiek innego, kto faktycznie rządzi.

Gdyby chociaż konsekwencji starczyło! Gdyby te nazwiska padały jak grad na dachy – prezydent, premier, opozycjonista, sołtys i pani Krysia z gminy – wtedy bym nawet przymknął oko. Ale nie. Wymienia się jedno nazwisko, jakby Bóg miał listę VIP-ów, a reszta pospólstwa mogła czekać w kolejce do wieczności. I to ma być modlitwa „uniwersalna”? Wolne żarty! To nie modlitwa, to plakietka partyjna wciśnięta między „Pan z wami” a „Idźcie w pokoju”. Bo jeśli pada nazwisko prezydenta, to dlaczego milczy się o premierze? Czemu ani słowa o opozycji, samorządowcach czy europarlamentarzystach, którzy też szarpią tę biedną ojczyznę za rękawy? Ta selekcja cuchnie jak modlitwa szyta na miarę, skrojona pod kogoś, kto akurat siedzi bliżej ołtarza. Świątynia zaczyna trzeszczeć od fałszu. Zamiast modlitewnej ciszy mamy echo wiecu, zamiast sacrum, polityczną gadaninę. Granica się zaciera, a w głowie wiernego rodzi się pytanie: czy ja jeszcze uczestniczę w liturgii?

Sojusz tronu i ołtarza

Sam fakt, że nazwisko polityka pojawia się w czasie liturgii, brzmi jak reklama. I to reklama w stylu PRL, czyli jednostronna, bez prawa głosu. Wierny ma tylko klaskać uszami i szeptać „Amen”. A potem taki polityk wychodzi do kamer i z dumą powołuje się na wezwanie, jakby miał pieczątkę od samego nieba. „Oto dowód, że Kościół mnie wspiera!” – choć intencja była zupełnie inna. Kościół, chcąc nie chcąc, wystawia sobie nogę i sam się o nią potyka. Zamiast być przestrzenią wspólnoty, staje się dowodem na stary, polski sojusz tronu i ołtarza. Jedno wspomniane nazwisko, a reszta wiernych siedzi jak na szpilkach. Część czuje się pominięta, część wręcz zmuszana do modlitwy za kogoś, z kim nie chce mieć nic wspólnego.

Modlitwa za nieprzyjaciół

Właśnie tutaj pojawia się sedno, czyli modlitwa za nieprzyjaciół. Kościół ma być miejscem, które jednoczy, a nie rozrywa wiernych na kawałki, niczym kiełbasę na dożynkach. Modlitwa ma objąć każdego, czy to ktoś, kogo kocham, czy też ktoś, na widok którego mam ochotę rzucić różańcem jak granatem. Teoretycznie proste. W praktyce? Za swoich kumpli modlić się to żaden wysiłek. Ale spróbujmy pomodlić się za gościa, którego twarz widzimy na plakacie wyborczym i mamy ochotę zjeść własny telewizor.

Łatwo nam błagać Boga za prześladowców chrześcijan w Korei Północnej, bo są tak daleko, że nawet nie umiemy ich wymówić po imieniu. Prościej prosić za krwawych Huti, bo to egzotyczne, pachnie sensacją, ale nie dotyczy naszego osiedla. Gorzej, gdy wróg siedzi na naszym własnym podwórku. Popatrzmy na wojnę na Ukrainie. Przecież ona rozłupała nasze stoły rodzinne na pół, jak topór boży: tu zwolennicy, tam przeciwnicy, a barszcz się rozlewa. Albo konflikt palestyńsko-izraelski, od razu wychodzi cały arsenał antysemickich resentymentów, emocje buzują, talerze lecą, a opłatek zamienia się w broń obuchową. Dramat. Nikt przy świątecznym stole nie zacznie dyskutować o wojnie domowej w Sudanie, o Fano w Etiopii, czy o rebeliantach M23 w Kongo. Bo tamto jest zbyt daleko, za mgłą, można sobie kiwać głową z miną znawcy i dalej jeść karpia. Ale gdy temat zejdzie na Ukrainę albo Palestynę, nagle robi się gorąco. Święta zaczynają przypominać seans egzorcyzmów. I teraz pytanie: kto się naprawdę modli za nieprzyjaciół, a kto tylko pudruje swoje własne sympatie polityczne kadzidłem?

Wezwani do rozróżniania

Wyobraźmy sobie, że podczas najbliższej mszy ksiądz wyrywa z konfesjonału ciszę i z uporem maniaka wypowiada z imienia premiera. Skandal? O, proszę, natychmiast pojawia się kombinacja oburzenia i dumy, jakby właśnie ktoś wrzucił do kropielnicy petardę. „On przeciw Kościołowi?” – szept. „Jak można się za niego modlić?” – wrzask. Od razu pojawia się teoria spiskowa: ksiądz lewak, agent, prowokator, tajny sympatyk wroga. Kościół, który miał być świątynią, zamienia się w kabaret konspiracji, a ambona w kabinę radiową plotek.

A ja bym chciał, żeby to wezwanie padło. Nie po to, by pompować ego zwolenników tamtej partii, bo to nie promocja, tylko sprawdzian sumienia. Jesteśmy wezwani do rozróżniania – co zgodne z przykazaniami, a co im przeczy, co chowa się za ładnymi hasłami, a co wprost łamie godność człowieka. Nauka moralna Kościoła ma przenikać politykę, szczypać jak sól na świeże rany, stawiać diagnozę, nawet jeśli boli. Jeśli ksiądz modli się z imienia za kogoś, kogo wielu widzi jako wroga Kościoła, to pytanie brzmi, czy to będzie prawdziwe świadectwo modlitwy ogarniającej wszystkich, czy tylko teatr rozdzielonej litości? Bo modlić się za własnych to łatwizna. Prawdziwy test polega na tym, czy potrafimy wypowiedzieć imię tej osoby, z którą nie chcemy siadać do stołu, i jednocześnie zrobić krok poza swoje resentymenty. Czy modlitwa imienna stanie się mostem nad przepaścią, czy zasłoną dymną dla partyjnego marketingu? To trudne, ale chyba właśnie o to chodzi, by modlitwa była aktem, który rozbraja nienawiść, nie zaś narzędziem, które ją maskuje.

Religia ludzi w łachmanach

Ewangelia nie daje taryfy ulgowej. Ona wali prosto w twarz i mówi: masz się modlić za tego, kogo nie cierpisz, kto cię zdradził, kto cię drażni jak paznokieć na tablicy. To nie jest pobożne ćwiczonko na sucho, to jest hardkorowy trening chrześcijaństwa.

Zawsze wtedy wraca mi obraz powołania Mateusza. Jezus nie szukał go w świątyni, nie złapał go przy modlitwie, nie poczekał, aż chłop się ogarnie moralnie. Nie. Złapał go w samym środku bagna – w komorze celnej. W miejscu, które dla Żydów śmierdziało jak połączenie domu publicznego z mafijną meliną. Tam siedział Mateusz: kolaborant, złodziej, wróg publiczny numer jeden, gość, którego uczciwy Izraelita omijał szerokim łukiem. I właśnie tam Jezus wchodzi jak wścibski intruz i rzuca słowo, które rozcina powietrze jak nóż: „Pójdź za Mną!”. Skandal. Szok. Jakby dziś powiedział to politykowi oskarżanemu o korupcję, celebrycie z taśm seksafery albo oligarsze dorabiającemu się na krzywdzie biedaków. Mateusz nie miał szansy się wybielić. Nie zdążył złożyć publicznej samokrytyki ani udowodnić, że ma czyste ręce. On wstał i poszedł. I tu jest cała prawda o chrześcijaństwie. Modlitwa nie jest za tych, których lubimy, tylko za tych, których normalnie spalilibyśmy na stosie w imię „czystej religii”. Jeśli Kościół naprawdę chce być miejscem jedności, to musi wzywać do modlitwy za ludzi, których nienawidzimy. Nie po to, by legitymizować ich czyny, ale po to, by nasze serca przestały gnić od nienawiści. To jest dopiero rewolucja: modlić się za wroga, zanim samemu się go zdążyło znienawidzić do szpiku.

Porządek, który nam się wydaje oczywisty, Jezus roztrzaskuje jak stary kielich na kamiennej posadzce. My byśmy chcieli: najpierw skrucha, oczyszczenie, moralna kąpiel w Domestosie, a potem dopiero święte powołanie. Jezus mówi: bzdura! Najpierw idziemy za Nim w całym swoim syfie, w nieumytych rękach, w poplamionym sumieniu, w butach ubłoconych grzechem. A dopiero potem zaczyna się nasze nawrócenie – w drodze, w potknięciach, w kolejnych upadkach. To nie jest religia ludzi w garniturach, to jest religia ludzi w łachmanach.

Ekipa Jezusa

Spójrzmy na ekipę, którą Jezus zebrał wokół siebie. To nie była elita duchowa, to nie byli seminarzyści z najlepszymi ocenami. To była banda podejrzanych typów. Rybacy cuchnący potem i wodą, kolaboranci jak Mateusz, gorliwi fanatycy, którzy mieli więcej agresji niż rozumu. Margines, wyrzutki, odpadki systemu religijnego. Gdyby żyli dzisiaj, nikt nie wpuściłby ich do kurii, a w kościelnej gazetce nazwano by ich „zagrożeniem dla młodzieży”. A Jezus właśnie z nich robi wspólnotę. Z tych, którzy nie mieli po drodze z religijnością ówczesną. Jakby dziś stworzył Kościół z pijaków spod sklepu, prostytutek z dworca i gości skazanych za podatkowe machlojki. Skandal? Oczywiście! Ale to właśnie jest logika Ewangelii, odwrócona, wywrotowa, brutalnie rewolucyjna. To, co my wyrzucamy na śmietnik, On zbiera i ogłasza fundamentem.

Pomódlmy się za tego, kogo nienawidzimy

Stoimy w kolejkach do świątyni jak klienci w hipermarkecie, kupując sobie Boga na raty. Jeden pacierz na koncie, jeden wpis na fejsie i świat od razu robi się czystszy. A wystarczyłoby jedno małe nazwisko na ambonie, byśmy poczuli się urażeni, zgorszeni i od razu pewni, że nasi święci mają rację. Hipokryzja pachnie tu tak mocno, że aż paruje. Modlimy się chętnie za tych, którzy nie grzeszą przeciwko naszym interesom, a gniewamy się na imię, które nam przeszkadza.

Pomyślmy o Mateuszu. Powołany w komorze celnej, nie po oczyszczeniu, nie po ceremonii, lecz po prostu wezwany, bo Jezus nie ogląda się na nasze listy dobrych uczynków. My niekiedy bierzemy sakrament jak naklejkę na samochód – okazjonalnie, dla szyldu. Jesteśmy gotowi modlić się za swoich, za tych, których lajkujemy, ale nie mamy odwagi uklęknąć za tych, których byśmy najchętniej wysłali na polityczne śmietnisko. To tchórzostwo, nie pobożność. To tchórzostwo, które przebiera się w argumenty moralne i rości sobie prawo do rozdzielania ludzi na czyste i brudne. Na tych, których warto błogosławić, i tych, których można ignorować. Jeśli chcemy być prawdziwie chrześcijanami, zacznijmy od tego, co najmniej wygodne: pomódlmy się za tego, kogo nienawidzimy. Nie po to, by go wybielić, lecz po to, by nie być zgnilizną, którą zasiewamy w swoim sercu. A jeśli tego nie potrafimy, to przynajmniej przestańmy udawać, że modlitwa nas coś obchodzi. Bo nasze „Amen” bez odwagi brzmi jak sztuczny uśmiech na pogrzebie.

Autor publikujący w Siejmy, magister licencjonowany teologii moralnej, licencjat pracy socjalnej, wychowawca w placówce opiekuńczo-wychowawczej.

Moje artykuły »

Newsletter

Raz w miesiącu: email z nowym numerem Siejmy