Pielęgniarka u steru Kościoła
Dyslektyczka, pielęgniarka onkologiczna, córka fryzjerki, feministka. Tak brzmi niewiarygodne CV kobiety, która niebawem obejmie tron Arcybiskupa Canterbury. Oto Sarah Mullally, postać z życiorysem, który równie dobrze mógłby służyć za scenariusz brytyjskiego dramatu społecznego, a nie historyczny przełom w instytucji sięgającej XV stulecia. Jest to pierwsza kobieta, która została symboliczną głową całej Wspólnoty Anglikańskiej, 106. w kolejce do tego zaszczytnego urzędu. Jej ręka poprowadzić będzie ponad czterdzieści niezależnych i lokalnych wspólnot, osiemdziesiąt milionów wiernych. Ten awans jest kwintesencją tego, co dla jednych jest boską rewolucją, a dla innych farsą. Co na ten anglikański precedens odpowiemy my, katolicy? Czy mamy w ogóle prawo odpowiedzieć?
Królewska aprobata dla tegorocznego wyboru siedemnastoosobowej komisji, której przewodzi Jonathan Evans, były szef MI5, jest w zasadzie jedynie przypieczętowaniem procesu, który trwa w Kościele Anglii od dekad. Decyzja ta, desygnowana przez rząd Wielkiej Brytanii, nie jest bynajmniej pierwszą tego typu. Ordynacja kobiet na księży w Church of England została oficjalnie dopuszczona już w 1992 roku, choć faktyczne święcenia miały miejsce dopiero dwa lata później. Tempo to, choć powolne, dziś daje wymierne efekty. Kobiety stanowią obecnie jedną trzecią całego kleru, co czyni rok 1994 datą przełomową.
Kobiety na czele Anglii
Historia dopuszczania kobiet do święceń w Kościele anglikańskim zaczęła się od uchwały w 1971 roku, która oddała prowincjom samodzielność decyzyjną. Decentralizacja szybko przyniosła owoce poza Anglią. Już w 1976 roku Kościół Episkopalny w USA dopuścił kobiety do święceń. Jednak to rok 1989 zapisał się w historii Wspólnoty Anglikańskiej złotymi zgłoskami, gdy Barbara Harris została wyświęcona na pierwszą kobietę-biskupa. Trend ten podtrzymała w 1992 roku Penelope Jamieson, która w Nowej Zelandii objęła urząd pierwszej kobiety-biskupa diecezjalnego. Jej nominacja wyznaczyła kierunek, za którym podążyła reszta Wspólnoty.
Mimo iż cała Wspólnota Anglikańska składa się z Kościołów niezależnych i autonomicznych, które już od lat wyświęcały kobiety, to właśnie Kościół Anglii pozostaje w centrum uwagi. Stanowi on trzon i matkę całej wspólnoty. Sama jego struktura hierarchiczna, charakteryzująca się synodalnym systemem zarządzania, sprawia, że każda zmiana jest procesem rozciągniętym w czasie. Wymaga też szerokiego konsensusu. Synod Generalny, składający się z Izby Biskupów, Duchowieństwa i Świeckich, musi zatwierdzić każdą sugerowaną zmianę kanoniczną, w tym oczywiście kwestię święceń kobiet. To właśnie ta trójczłonowa struktura stanowi instytucjonalną hamownię, gwarantującą, że decyzje są podejmowane starannie. Dla pełnego zrozumienia anglikańskiej architektury władzy konieczne jest rozróżnienie trzech stanowisk episkopalnych. Mamy Biskupa Sufragana, pełniącego funkcję pomocniczą, z ograniczoną jurysdykcją. Następnie, Biskupa Diecezjalnego, który sprawuje pełną i terytorialną jurysdykcję kanoniczną nad diecezją. Na szczycie tej piramidy znajduje się Arcybiskup: Prymas i zwierzchnik całej Wspólnoty – Arcybiskup Canterbury, oraz Metropolita Północnej Prowincji – Arcybiskup Yorku.
Droga kobiet na szczyt anglikańskiej hierarchii, choć długa, w ostatnich latach nabrała niezłego przyspieszenia. Historycznym przełomem było wyświęcenie wielebnej Libby Lane, konsekrowanej 26 stycznia 2015 roku, która objęła biskupstwo Stockport. Lane, zamężna proboszcz, matka dwójki dzieci, zapisała się w annałach jako pierwsza kobieta-biskup Kościoła Anglii, choć sprawowała jedynie sufraganię w diecezji Chester. Prawdziwy wstrząs nastąpił jednak niedawno, a dotyczy on stanowiska o najwyższej randze. Ustąpienie dotychczasowego arcybiskupa Canterbury, Justina Welby’ego, otworzyło drogę do niebywałego awansu. Warto dodać, że rezygnacja została złożona w związku z głośnym raportem o zaniedbaniach w śledztwach dotyczących skandalu pedofilskiego. To właśnie w tym kontekście na szczyt hierarchii ma wejść Sarah Mullally. 63-letnia mężatka i matka, której kariera jest mieszanką służby i nieprzeciętnego sukcesu. Zanim została duchowną, Mullally była pielęgniarką. W 1999 roku, jako najmłodsza w historii, objęła urząd Naczelnej Pielęgniarki Wielkiej Brytanii, by w 2005 roku otrzymać Order Imperium Brytyjskiego. Już jako duchowna, w 2018 roku została wybrana na 133. biskupa Londynu, co jest trzecią pod względem rangi godnością w Kościele Anglii. Na początku przyszłego roku Mullally ma oficjalnie objąć najwyższy urząd Arcybiskupa Canterbury, który stanowi nie tylko historyczny, ale i głęboko symboliczny punkt zwrotny.
„Nie jesteśmy upoważnieni, by dopuścić”
Oczywiście, pomimo przyjęcia możliwości ordynacji kobiet, środowisko anglikańskich wiernych pozostało – jak to zwykle bywa w sprawach wiary – wzorowo podzielone. Konserwatyści nie zostali jednak puszczeni samopas. Kościół katolicki, w geście niebywałej gościnności, umożliwił konwersję i pozostanie w stanie duchownym tym pastorom, którzy z nowymi święceniami i generalnie „postępową nauką anglikańską” nie byli w stanie się pogodzić. Nauka ta, notabene, jest nieco bardziej elastyczna niż u nas, szczególnie w kwestiach aborcji, antykoncepcji czy oceny czynów homoseksualnych. Ale wszystkie te zawiłości teologiczne i moralne zostawmy ekumenistom, by mogli o nich dyskutować przy kawie przez kolejne dziesięciolecia. Z perspektywy katolickiej, decyzja o kobiecie na najwyższym stanowisku to symboliczne, choć całkowicie przewidywalne, dalsze oddalanie się od Wiecznego Miasta. Rzym (i Prawosławie) od dawna zresztą nie uznają ważności święceń kapłańskich i biskupich udzielanych kobietom w Kościele Anglii. Wybór Naczelnej Pielęgniarki Zjednoczonego Królestwa na zwierzchnika Kościoła Anglii – osoby o tak świeckiej i postępowej biografii – staje się więc zerwania tej ostatniej „nitki”, która pozwalała jeszcze dyskutować o jedności na poziomie uznania sakramentów. W oczach Watykanu, gest ten stawia Anglikanów poza murami ekumenicznej dyskusji o jedności kapłaństwa, cementując ich status „szczerego i postępowego, aczkolwiek osobnego” kuzyna w chrześcijańskiej rodzinie.
W tej teologicznej rozgrywce, Kościół Katolicki zajął pozycję, która – jak sam uważa – jest nie do ruszenia, a swoją obronę oparł na dwóch fundamentalnych dokumentach: Deklaracji Kongregacji Nauki Wiary Inter insigniores (1976) oraz Liście apostolskim Ordinatio sacerdotalis (1994) Jana Pawła II. Wniosek płynący z obu jest paradoksalnie skromny. Rzym nie tyle zakazuje święceń kobiet, co twierdzi, że nie jest upoważniony, by je dopuścić. Jest to w gruncie rzeczy zrzucenie odpowiedzialności na niebo. Kościół nie może modyfikować punktów kluczowych dla sakramentu, gdyż leży to poza jego możliwościami, a tylko w boskiej jurysdykcji.
Podstawą tej argumentacji jest prymat tradycji wyłącznej męskiej ordynacji, która zdaniem autorów, nigdy nie budziła autentycznych wątpliwości, a sporadyczne historyczne praktyki żeńskich święceń piętnowane były jako jawny wyraz ówczesnych herezji. Oczywiście, najmocniejszym filarem jest sam Chrystus, który dokonał wolnego i suwerennego wyboru, powołując do grona Dwunastu wyłącznie mężczyzn, wliczając w to pominięcie nawet własnej Matki, co jest tu clou argumentu. Autorzy dokumentów dowodzą, że choć Jezus świadomie wielokrotnie łamał ówczesne patriarchalnie uwarunkowania społeczne, z tym jednym, kluczowym elementem nie zerwał. Każda zmiana w tej materii zerwałaby więc więź łączącą sakrament z historycznymi wydarzeniami, które za nim stoją.
Prawdziwa teologiczna finezja pojawia się jednak w symbolice. Kapłan działa in persona Christi, co wymaga „podobieństwa naturalnego”. Cała ekonomia zbawienia i Przymierza opiera się na symbolice małżeństwa: Chrystus jest Oblubieńcem, Kościół Oblubienicą. Stąd, w czynnościach, które reprezentują Chrystusa jako Oblubieńca i Głowę Kościoła – czyli w święceniach i Eucharystii – „powinien działać mężczyzna”.
Dzięki temu argumentacja elegancko sprzeciwia się uzasadnieniom opartym na „równości praw człowieka”. Hierarchia Rzymu przypomina, że zasada równości w Chrystusie dotyczy powołania do bycia dziećmi Bożymi, do przybranego synostwa, nie zaś publicznych posług w Kościele. Kapłaństwo urzędowe nie jest żadnym prawem chrześcijanina; jest to specyficzne powołanie, całkowicie oparte na łasce. Wykluczenie kobiet „nie może oznaczać umniejszenia ich godności ani ich dyskryminacji”, ponieważ kapłaństwo nie jest wyrazem awansu społecznego. Kościół zamyka dyskusję przypomnieniem, że „Największymi w królestwie niebieskim nie są szafarze, ale święci”. Zatem, drogi Czytelniku, tu nie chodzi o to, kto rządzi na ziemi, lecz o to, kto rządzi w niebie.
Skoro już, przynajmniej powierzchownie zapoznaliśmy się z oficjalnym stanowisko Rzymu w kwestii święceń kobiet, opartym na nieprzekraczalnej symbolice Oblubieńca i Oblubienicy, pozostaje pytanie, czy ten mur jest w ogóle do ruszenia?
Prawda, która nie jest dogmatem
Nadzieję, lub pretekst do dalszej debaty, dał luksemburski kardynał Jean-Claude Hollerich, który zasugerował, że stanowisko Kościoła wcale nie jest niezmienne i powinno wrócić pod obrady. Chwilę wcześniej, tuż przed Synodem, konserwatywni kardynałowie, w obawie przed rewolucją, wysłali do Franciszka słynne „Dubia” – formalne wątpliwości – z pytaniem, czy odrzucenie kapłaństwa kobiet jest wciąż wiążące?
Odpowiedź Papieża okazała się arcydziełem teologicznej ekwilibrystyki. Św. Jan Paweł II, w Ordinatio sacerdotalis, określił tę kwestię jako „definitywną prawdę” – nie można, kropka. Franciszek jednak sprytnie wyjaśnił. To musi być akceptowane i nie może być publicznie zaprzeczane, ale… nie jest to dogmat.
Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że Papież otworzył furtkę do zmian. Kiedy jednak głębiej wejdziemy w papieską logikę, okaże się, że Franciszek podtrzymuje nauczanie poprzednika. Owszem, jest miejsce na „dalsze badania”, ale wynik tych badań jest z góry ustalony. Święceń dla kobiet nie będzie. Badaniu ma ulec „dokładna natura tego ostatecznego stwierdzenia”. Teolodzy dostali więc zadanie godne Sokratesa. Mają opracować, czym dokładnie jest ten rodzaj definitywnego, lecz niedogmatycznego nauczania.
W praktyce oznacza to tyle, że Kościół Katolicki nie może się mylić, ale może potrzebować czasu, by wytłumaczyć dlaczego nie może się mylić w sposób, który jest wiążący, ale nie jest dogmatem. Wydaje się oto kazuistyką na najwyższym poziomie. Kościół Anglii, z byłą pielęgniarką na czele, śmiało idzie w przyszłość, podczas gdy Rzym tkwi w fascynującej, autotelicznej debacie o naturze własnego, definitywnego i niezmiennego „nie”.
Papież Franciszek, jak przystało na niepozornie wytrawnego gracza, nie poprzestał na suchym definitum. Podjął się próby wyjęcia kłopotliwej argumentacji z rąk krytyków, podkreślając z manierą, że stanowisko Kościoła bynajmniej „nie umniejsza kobietom”. Przeciwnie, kiedy Rzym mówi o władzy kapłańskiej, mówi wyłącznie o funkcji – zaledwie o urzędzie – a nie o godności i świętości.
Jest to mistrzowskie rozróżnienie, mające rozładować oskarżenia o dyskryminację. Fakt, że kapłan jest mężczyzną i przewodzi Eucharystii, wcale nie oznacza wyższości! To właśnie tu, w tej teologicznej subtelności, leży klucz do akceptacji restrykcji kapłaństwa. Papież celnie wskazuje, że jeśli nie zrozumiemy i nie zastosujemy tych rozróżnień w praktyce – jeśli pomylimy godność z funkcją, a świętość z urzędem – trudno będzie zaakceptować to, co Franciszek zmuszony jest autorytatywnie podtrzymać. To jest już nie tylko kwestia doktryny, ale problem egzystencjalny dla całej wspólnoty. Jest to problematyczna kwestia, która domaga się dyskusji, ale nie o tym, czy zmieniać nauczanie, lecz o tym, jak je zrozumieć i wytłumaczyć. Bowiem mocniejsze naciskanie na którąkolwiek ze stron – czy to na całkowite odrzucenie badań nad ordynacją, czy na przyspieszenie zmian – prędzej doprowadzi do rozłamu, niż do konsensusu.
Kościół Katolicki stoi więc dziś w szpagacie. Z jednej strony musi utrzymać definitywną prawdę i nie poddać się światu, z drugiej – musi zachować jedność w świecie, w którym ta prawda jest niemal niezrozumiała. To nie jest już tylko debata o płci kapłana, to jest strategiczna gra o przyszłość jedności Kościoła w dobie, gdy argument godności stał się silniejszy niż argument tradycji.
Dlaczego Lewis powiedział „Nie” kapłaństwu kobiet?
W tym całym sporze o funkcję i godność, warto wstrzymać oddech i oddać głos C.S. Lewisowi – apologecie dobrze nam znanemu jako autor „Opowieści z Narnii”. Lewis podszedł do debaty o kapłaństwie kobiet z pozycji, która dziś brzmi prowokacyjnie (za co zresztą regularnie zbiera cięgi od środowisk feministycznych), ale jest wewnętrznie i logicznie spójna. Co najbardziej intrygujące, fundamentalny sprzeciw Lewisa wobec ordynacji kobiet do złudzenia przypomina stanowisko, które znacznie później zostało proklamowane przez Kościół Katolicki. Dzieje się tak, ponieważ Lewis należał do nurtu High Church anglikanizmu – skrzydła tradycyjnego, o praktykach i podejściu do doktryny bliskich Rzymowi. To właśnie ta rzymska niemal optyka była tak silna, że wielu – w tym jego przyjaciel, J.R.R. Tolkien, gorliwy katolik – do samego końca żywiło nadzieję, iż Lewis w końcu opuści swoją tradycjonalistyczną niszę anglikańską na rzecz pełnej jedności z Wiecznym Miastem. Lewis, ku rozczarowaniu Tolkiena, pozostał w swoim Kościele, lecz jego argumenty stały się potężnym sojusznikiem katolickiego sprzeciwu.
Zanim jednak Lewis podszedł do meritum sprawy, uczciwie przyznawał rację „nowatorom”. W końcu jego stanowisko dalekie było od ignorancji. Angielski apologeta nie odrzucał racjonalności ad vocem. Nie zaprzeczał, że pomysł ordynowania kobiet na pierwszy rzut oka wygląda „rozsądnie”, a jego zwolennicy mają mocne argumenty. Oczywiście, brakuje rąk do pracy, a kobiety w wielu profesjach radzą sobie z równie wielką pobożnością, erudycją i zdolnościami co mężczyźni. Lewis brał pod uwagę nawet Biblię, która pełna jest kobiet „prorokujących”, oraz kult maryjny, który w średniowieczu wyniósł Najświętszą Pannę niemal do rangi „czwartej Osoby Trójcy Świętej” – co definitywnie wyklucza pogardę Kościoła wobec płci żeńskiej. Lewis widział to wszystko. Ale natychmiast wbijał szpilę precyzji. Ani Maryi, ani wspomnianym prorokiniom nigdy nie przypisano funkcji kapłana. Były to nauczycielki i przewodniczki, ale nie szafarze. Problem nie leży więc w braku zdolności czy godności.
Lewis kategorycznie odrzucił tezę, że debata o kapłaństwie kobiet jest kwestią „równouprawnienia” czy walką o „prawa”. Dla niego to spór o samą tożsamość chrześcijaństwa. Kluczem jest rozróżnienie dwóch ról kapłana, czyli reprezentowania wiernych przed Bogiem (co mogłaby czynić kobieta) oraz reprezentowania Boga przed wiernymi. W tym drugim dostrzegał on główny problem. Lewis widział kapłana jako „żywą figurę” Chrystusa, odzwierciedlającą Obraz, który sam Bóg nam objawił: Ojca, Syna i Oblubieńca. Angielski apologeta ostrzegał, że wyobrażenie Boga w męskich kategoriach nie jest żadnym „wytworem kulturowym”, lecz Objawionym Obrazem. Jeśli kapłan, reprezentujący Chrystusa-Oblubieńca, staje się kobietą, cały ten symboliczny ład – od „Ojcze nasz” po mistyczne zaślubiny – staje na głowie. Lewis nazwał to po prostu stworzeniem zupełnie nowej religii. Dla niego równość mężczyzn i kobiet polega na równości godności, a nie na zamienności ról. W przeciwnym razie, musielibyśmy pogodzić się z wizją rewolucji, która wymagałaby od nas nauki pacierza od nowa. Konsekwencją byłaby konieczność klękania i odmawiania: „Matko nasza, któraś jest w niebie…”.
Słuchanie, które nie słyszy
Całe to gorączkowe debatowanie o kapłaństwie kobiet może być tylko zasłoną, która odwraca uwagę od realnego problemu. Bowiem zwiększanie roli kobiet w Kościele nie musi, a może nawet nie powinno sprowadzać się do ich klerykalizacji. Mielibyśmy wówczas jedynie nową kastę, tyle że w spódnicy, a nie w sutannie. Co więcej, kobiety nie są bynajmniej z definicji moralnie lepsze od mężczyzn i tak samo mogą ulec władzy i arogancji. Kluczowe jest natomiast wprowadzenie innej perspektywy i spojrzenia, które z pewnością jest inne niż hermetyczny wzorzec męskiego duchowieństwa, a w wielu kwestiach życia bywa po prostu mądrzejsze i bardziej zakorzenione w prozie codzienności. Prawdziwa rewolucja kryje się w prozaicznej kulturze słuchania. Spójrzmy na Synod o rodzinie. Zaproszono małżeństwa i zakonnice, ale ostateczne prawo głosu zachowano wyłącznie dla duchownych. Kobietom – czy to konsekrowanym zakonnicom, czy świeckim żonom – łaskawie pozostawiono doradztwo, co w praktyce oznacza niezbywalne prawo do wyrażenia opinii, która z czystym sumieniem może następnie zostać zignorowana. Zatem, jeśli chodzi o realną władzę decyzyjną w Kościele, kobieta posiada dziś tylko tyle, ile matka wychowująca syna na przyszłego księdza. W ten sposób o przyszłości instytucji nie decyduje się na synodach, lecz w domowych pieleszach, pokładając nadzieję w tym, jak matka ukształtuje charakter swojego syna. Zresztą, w debacie publicznej na pierwszym froncie stawia się zaś wzorzec „idealnej” rodziny katolickiej, z katechizmu, bez skazy i rysy.
Brak tych, którzy do tej lukrowanej wizji nie pasują – rozwodników w nowych związkach, rodzin borykających się z chorobami cywilizacyjnymi, czy też Afrykańczyków zmuszonych do stosowania antykoncepcji ze względów zdrowotnych – jest cenniejszy niż złoto dla klerykalnego komfortu. Bo w kwestii antykoncepcji, na przykład, dyskusja wciąż stoi w martwym punkcie Humanae Vitae. Mimo iż to kobiety najczęściej klękają przy konfesjonale, by spowiadać się z decyzji podjętych w trosce o zdrowie i życie, albo zmuszone do antykoncepcji, bo zwyczajnie nie są w stanie udźwignąć ciężaru wychowania większej liczby dzieci – Kościół wciąż serwuje im „rosyjską ruletkę” sumienia. Mają one bowiem dwa scenariusze. Albo trafią na spowiednika z duchem Amoris Laetitia, który podejdzie do sprawy indywidualnie, widząc w człowieku cel jego zbawienia i dobro, albo na surowego strażnika „suchych przepisów”.
Trudno o bardziej jaskrawy przykład dysfunkcji. W sprawach dotyczących duchowości, życia i zdrowia kobiet, debatują wyłącznie księża. Franciszek może i mówił, że ta kwestia wymaga „badania”, ale dla wielu wiernych pięknie opakowana treść nauczania nijak ma się do prozy ich życia.
To dlatego model zachodni, gdzie w parafii ożywa transparentność finansowa i świeccy mają realny udział w zarządzaniu Kościołem lokalnym, wydaje się tak utopijny. U nas bowiem obywatel, wbrew publicystycznym apelom, wciąż nie wie, na co dokładnie idą pieniądze z tacy, ile dostaje biskup za sakramenty, ani jakie są warunki awansu na proboszcza. (Choć, z drugiej strony, to właśnie brak tej przejrzystości jest gwarancją pokory duchowieństwa!).
Wydaje się, że już bardziej liche przedsiębiorstwo musi spełniać wyższe standardy przejrzystości i zarządzania niż instytucja, która z definicji powinna dążyć do świętości i prawdy. Tak długo, jak Kościół będzie dla wiernych bardziej tajemniczy niż korporacja, a słuchanie będzie tylko funkcją doradczą, a nie władzą decyzyjną, Kościół może badać naturę definitywnych niedogmatów do końca świata. Wierni zaś będą musieli dalej manewrować między pięknym nauczaniem a surową, klerykalną rzeczywistością.
Lustro z Canterbury
Dlatego widzę w najnowszej ordynacji kobiety na biskupa Canterbury wzór, który powinien nas, katolików, głęboko zainspirować. Nie ośmielam się rozstrzygać kwestii święceń – nie jestem dogmatykiem, nie mam dostępu do subtelności teologii feministycznej i nie jestem wtajemniczony w teologiczne arkany. Raczej, z cichym zainteresowaniem, przyglądam się temu procesowi z boku. Muszę przyznać, że z mojej, czysto powierzchownej i wiernej perspektywy, nie miałbym żadnego problemu, gdyby to kobieta udzieliła mi chrztu (którego i tak bym nie pamiętał), bierzmowania czy małżeństwa. Wiem bowiem, że w sakramencie chodzi o łaskę, zobowiązania i współpracę z Bogiem na drodze do zbawienia. I jestem przekonany, że ta kobieta biskup z Anglii, z jej doświadczeniem trudnego, lecz prawdziwego życia, swoją mądrością przerasta niejednego duchownego zamkniętego w swojej hermetycznej bańce.
Po cichu liczę na zmianę w Kościele, w którym encyklika o kobiecie czy rodzinie powstaje nie na zasadzie autorytatywnego nakazu, ale dzięki prawdziwemu głosowi tych, którzy coś o życiu wiedzą. Zresztą sam czuję się niekompetentny, by w tych sprawach dysponować głosem, i z całą pewnością brakuje mi głosu tych, których doświadczenie jest prawdziwą mądrością. Tej mądrości ludzi nie zamkniętych w pałacach, lecz doświadczających życia, najbardziej nam w Kościele brakuje. A przy okazji, skoro ten głęboki zmysł wiary (sensus fidei) czuje potrzebę rozważenia święceń kobiet – przynajmniej w jakiejś swojej części – to nie godzi się zamykać temu drzwi definitywnie. Potrzebujemy dalszego słuchania, bo, jak mi się wydaje, często ogólnikowa treść nauczania, którą nam się serwuje, nijak ma się do surowej i często trudnej rzeczywistości życia wiernych. Ostatecznie, Kościół Anglii staje się dla mnie nie tyle obiektem potępienia, ile prowokującym lustrem. Pokazuje, że autentyczne słuchanie doświadczenia może i powinno okazać się ważniejsze niż najbardziej wyrafinowany i skomplikowany kanon. A ja, jako wierny, mam prawo domagać się od mojej hierarchii nie tylko doktrynalnej czystości, lecz przede wszystkim realnego podniesienia poziomu partycypacji wiernych, od której zależy przyszłość i wiarygodność całego Kościoła.