Opinie

Antyfona nicości. Cisza, która rodzi słowo

„To był nieduży domek, mały, szary murowany domek, mówi on… i dalej siedzą, ona na huśtawce, on na ławce, siedzą tak nieruchomi i nic nie mówią”. Są książki, które zostają w pamięci; wystarczy milczenie dwóch postaci i szary dom, by w człowieku coś się poruszyło.

Tę opowieść chciałbym tylko otworzyć i zostawić uchylone drzwi: żeby wpadł przez nie chłód fiordu, powolny oddech modlitwy i ta szczególna prostota Północy, która uczy patrzeć długo, nie robić nic i wreszcie usłyszeć własne myśli. Jeśli trzeba nazwać ten stan, nazwałbym go ciszą, która kołysze. A jeśli szukać zachęty, niech będzie nią pragnienie, by przez chwilę pobyć w świecie, gdzie niemożliwe udaje możliwe, a smutek potrafi przynieść spokój. Teraz już możemy wejść.

Każdy, kto wraca do książek częściej niż od święta, nosi w sobie własny cień ulubionego gatunku. Czytanie tego, co bliskie, chroni przed zmęczeniem, przed gorzkim gestem odkładania kolejnej historii po kilku stronach, gdy znów okazuje się, że to nie ta droga. Mnie zawsze przyciągała literatura grozy. Sięgam i po inne opowieści, lecz tylko ona daje mi ciszę i ukojenie – ten osobliwy spokój, w którym niemożliwe udaje możliwe, a świat jawi się jak sen, zbyt kruchy, by w niego nie uwierzyć.

Kiedy dwa lata temu, oczarowany południową Norwegią, wróciłem do kraju, późnym wrześniem, los – czy raczej bezduszne algorytmy – podsunął mi książkę Jona Fossego, świeżo koronowanego Noblem. Gdyby nie tamta podróż, pewnie minąłbym ją obojętnie. A jednak nie minąłem. Zamówiłem, czytając po drodze same pochwały, jakby ktoś chciał mnie utwierdzić w tym wyborze. I nagle uświadomiłem sobie, że ta szeroko pojęta Skandynawia, do której wracam rzadko, nie jest dla mnie kierunkiem z powodu kuchni, zabytków czy widoków. To coś innego, coś trudnego do uchwycenia. Przez lata byłem przekonany, że południe Europy jest mi pisane. Być może wciąż jest. Ale to właśnie chłód Północy, prostota pejzaży, cisza fiordów i nagie skały sprawiają, że czuję się jakbym na chwilę zanurzał się w prawdzie, której próżno szukać w renesansowych miastach czy malowniczych włoskich miasteczkach. Ta prostota, tak daleka, a jednak tak bliska, zawsze powraca jak echo, które nie daje o sobie zapomnieć.

Nie mylę się, wierząc, że Północ skrywa w sobie coś, czego nie sposób odnaleźć nigdzie indziej. I właśnie odbiciem tej tajemnicy jest proza, o której wspomniałem. Nie mam zamiaru pisać recenzji – to nie o nią tu chodzi. A jednak czuję potrzebę, by nakreślić, czym jest owo doświadczenie, bo raczej nie mieliście jeszcze w rękach takiej książki. Chyba że ktoś z was naprawdę czytał Joyce’a, jego „Ulissesa”, i nie tylko go otworzył, ale pokochał. Chciałbym poznać kogoś takiego. Fosse napisał swoje opus magnum, siedmiotomową „Septologię” (w Polsce całość wydano w trzech tomach). Całość zbudowana jest jak strumień świadomości, jak to mówią literaturoznawcy, a zarazem pozostaje czymś wyjątkowym, bo całość napisana jest jak jedno, niekończące się zdanie, bez kropek, bez ukojenia, wszystko płynie, zlewając się w jedną narrację, w której czasem odzywa się głos bohaterów. Setki powtórzeń. To opowieść, która skacze pomiędzy wspomnieniami a tym, co dzieje się teraz, i nagle człowiek nie wie, czy trzyma w rękach pamięć, teraźniejszość, czy coś jeszcze innego, jakby zawieszonego poza czasem. Czyta się to jak mantrę, a jeszcze bardziej, jak modlitwę Jezusową, powtarzaną w ciszy, rytmicznie, aż słowo i myśl stapiają się w jedno.

Proza ta wciąga mnie bez reszty. Ja znikam. Ja nie myślę. Ja tylko tańczę w rytmie melodii, którą skomponował autor. To przypomina opowieści szeptane wnukom, gdy ciało gaśnie na łożu śmierci. Poznajemy Aslego – malarza, trzeźwego, delektującego się snusem, owdowiałego po swojej Ales. To dzięki niej przechodzi na katolicyzm. Obok niego pojawia się drugi Asle – rozwodnik, pijak, może sobowtór, może cień, może druga wersja tego samego życia, w którym coś pękło i wszystko zaczęło się staczać. Każda kolejna wzmianka prowadzi go coraz głębiej w upadek, a jego imiennik spogląda na to z gorzkim żalem. Jest też Åsleik – norweski rybak, twardy i wierny sąsiad, z którym Asle je żeberka albo ługowaną rybę i jego siostra Guro. To do niej Asle co roku oddaje swoje obrazy, a wreszcie, mimo wahań, decyduje się wraz z Åsleikiem popłynąć. Jest Beyer – właściciel galerii, gdzie Asle wystawia swoje płótna. To oni stanowią główny krąg postaci, niewielki, a wystarczający, choć nie wiadomo czy realny.

Historia obejmuje tylko kilka dni, zaledwie kilka, w Adwencie, tuż przed Bożym Narodzeniem. A przecież dzieje się w niej tak wiele. Proza jest prosta, aż do wstydu prosta. Wystarczy spojrzeć na imiona i miejsca. Nie ma ich wiele. Wioska Dylgja, gdzie mieszka bohater. Miasto Bjørgvin – dawne Bergen, kilka godzin jazdy na południe. Knajpa „Jedzenie i Picie”. Hotel „Dom”. Kawiarnia „Autobusowa”. Ulica „Wąski Zaułek”. Ulica „Górna”. Ulica „Akademicka”. I tyle. To wszystko. Pustka, a jednocześnie pełnia. Nie ma tu ozdobnych zdań ani maniery pióra, która zwykle przynosi Nobla. A jednak ta prostota rozpływa się w melodię, w rytm, w coś, co sprawiało, że każdego września czekałem, tęskniłem, aż ukaże się kolejny tom. I czytając, miałem jedno uczucie: żeby to nigdy się nie skończyło. To dzieło, które dzieli. Jedni odłożą je po czterech stronach, znudzeni. Inni – tacy jak ja – będą żałować, że z takim głodem pochłaniali każde słowo, jakby jedli chleb, który się znika zbyt szybko.

Siedem tomów. Siedem dni. Każdy dzień otwiera się medytacją nad obrazem – krzyżem świętego Andrzeja – i każdy kończy się modlitwą. Krzyż, dwie linie przecinające się w ciszy, staje się punktem centralnym, paradoksem, w którym splatają się wszystkie wydarzenia. Asle wie, że tego obrazu chce się pozbyć, bo sama obecność odbiera mu siły. Sprzedając obrazy, zarabia na życie, a jednak za każdym razem oddaje kawałek siebie, który już nigdy nie wróci. I właśnie tam urzekła mnie postawa Aslego; jego religijność, surowa i bezbronna. Malarz ukochał ciemność. I w tej ciemności, zamiast pustki, dostrzega niewyrażalność Boga. Bo przecież kiedy gasną wszystkie światła, najdrobniejsza iskra staje się objawieniem, udzieleniem się Boga.

Na kartach powieści powraca echo mistrza Eckharta. Bóg jako nicość. Bóg jako nic. Ale nie nic w sensie rozpaczy, lecz nicość większa niż wszelkie byty i pojęcia, nicość, która sama w sobie jest pełnią. Tylko ona może uchronić nas przed pokusą zamknięcia Boga w ciasnych ramach definicji. To Gelassenheit; pozwolenie, porzucenie, odpuszczenie, uwolnienie ducha od woli, od posiadania, od przywiązania do własnego ja. To samotność, która nie niszczy, lecz otwiera. To skierowanie woli ku Niemu, w ciszy. A cisza, w swej istocie, nie jest brakiem. Jest przestrzenią, w której Słowo rodzi się jak dziecko w duszy. I tak Bóg pozostaje równocześnie bliski i odległy. Ukryty i objawiony. Światło w ciemności i ciemność, która otacza światło. Jak na obrazie krzyża Andrzeja, gdzie linie przecinają się w milczeniu, a wszystko – człowieczeństwo i bóstwo, ciało i dusza, światło i cień – spotyka się „na krzyż”. To właśnie stamtąd powraca echo Kazania na Górze. Nawet ci, którzy nie myślą o Bogu, mogą być Mu najbliżsi, bo nic nie stawiają między sobą a Nim. To ubóstwo serca, gotowość, by przyjąć dar Boga. Dlatego krzyż jest centrum. Centrum powieści. Centrum życia. Bo tam, w skrzyżowaniu, wszystko zbiera się w jedno. I wszystko się kończy. I wszystko zaczyna.         

Bóg, którego wyczytuję z tej narracji, nie jawi się jako odległa, wszechpotężna siła, zdolna przeforsować wszystko. Nie. Miłość. Miłość, która dobrowolnie ogranicza swoją wszechmoc. Bóg jest obecny w każdym istnieniu i w każdym wydarzeniu, nawet tam, gdzie Jego działanie nie objawia się ani przymusem, ani ingerencją. Jego „bezsilność” nie jest słabością, lecz wyborem. Wyborem, by człowiekowi zostawić wolność. A przecież bez wolności nie ma miłości. Wszechmoc Boga ukazuje się więc nie w panowaniu, nie w sile, nie w triumfie, ale w samoograniczeniu. W cichej wierności wobec stworzenia, które tak często ucieka, które wybiera źle, które rani. Bóg jednak trwa. Nie ustępuje. Pozostaje blisko; nie jako król, ale jako Miłość, która czeka, pozwalając, by wolność rozkwitła albo się wypaliła. I w tym tkwi paradoks: Jego mocą jest właśnie miłość, a miłość zawsze ryzykuje. Zgoda na wolność jest zgodą na ból, na odrzucenie, na samotność Boga w świecie, który zapomina. A jednak Bóg pozostaje. Nieodległy. Nieobojętny. Obecny, lecz w ciszy, która więcej znaczy niż krzyk. Obecny w zgodzie na ryzyko, które niesie wolność. I to w tej zgodzie, w tej bezbronności, objawia się Jego prawdziwa siła.

Urzekło mnie to, że w przeciwieństwie do wielu powieści, które są oczywistym punktem odniesienia i inspiracją, Fosse odsłonił przede mną kult prostoty. Asle potrafi godzinami patrzeć w jeden punkt na morzu, na Sygnefjorden, widoczny z okna jego domu.  Myśli, nie chcąc się ruszyć z łóżka. Myśli, jadąc do miasta. Myśli, siedząc, gdziekolwiek jest. Nie robi wtedy nic. Milczy. Trwa. Jest w nim melancholia, która nie ucieka, tylko osiada jak mgła na wodzie. I właśnie ta prostota mnie przyciągnęła. To jak chwila oderwania się od świata. Jak znak, który szepcze: zatrzymaj się, pomyśl, przypomnij sobie, że nic nie trzeba robić. Bo świat się nie zawali. Bo życie trwa także wtedy, gdy milczymy. A jednak to coś dziwnego, coś obcego, niemal skandalicznego w naszych czasach; pozwolić sobie na pustkę, na bezczynność, na marnowanie czasu. Bez bodźców. Bez pędu. I pokochałem tę skandynawską surowość, tę pozorną, bezradną nieumiejętność budowania relacji, która w książce wybrzmiewa mocniej niż fabuła. Pokochałem świadomość, że można być nieidealnym, że można być „nikim”.

I wtedy, w tej ciszy, pozostaje tylko morze. I człowiek, który patrzy. I słodka melancholia, która nie kończy się nigdy.

Autor publikujący w Siejmy, magister licencjonowany teologii moralnej, licencjat pracy socjalnej, wychowawca w placówce opiekuńczo-wychowawczej.

Moje artykuły »

Newsletter

Raz w miesiącu: email z nowym numerem Siejmy