Zupa wylana, bo ziemniak był krzywo obrany
Nowy przedmiot w szkołach zdążył już rozgrzać nie tylko nauczycieli i ekspertów, ale też publicystów oraz wszystkich tych, którzy ostatni raz widzieli szkolną tablicę jeszcze przed wynalezieniem internetu. Każdy ma coś do powiedzenia. Ja nie chcę jednak dokładać kolejnej cegły do muru argumentów o tym, czy program ma sens. Bardziej interesuje mnie echo, jakie zostawił we mnie apel Komisji Wychowania Katolickiego KEP.
Dokument z 27 sierpnia, podpisany przez biskupa Osiala, nie jest długi, ale za to pełen pułapek. Moim zdaniem prowadzi czytelnika za rękę – i to w konkretnym kierunku, bez szansy na skręt w bok. Jeśli ktoś dowie się o sprawie wyłącznie z tej lektury, usłyszanej jeszcze do tego w czasie niedzielnej mszy, to trudno, by pomyślał inaczej niż „tak każe Kościół”.
Problem w tym, że merytorycznych argumentów tam próżno szukać. Zamiast tego pojawiają się dobrze brzmiące hasła o odpowiedzialności rodziców i prawie do wychowania zgodnie z przekonaniami. Brzmi to niewinnie, ale między wierszami czytam: „uważajcie, bo grozi wam coś złego, a to wy macie podjąć walkę”. A skoro walka, to musi być i wróg, w tym wypadku nowy przedmiot (choć to tylko wierzchołek), w którym część treści uznaje się za wartościowe, a część za sprzeczne z wiarą. Tyle że nikt nie przedstawia konkretów. Efekt? Zamiast rzeczowej analizy mamy pole dla domysłów, które rozpalają wyobraźnię i nakręcają dyskusję. Szczególnie kiedy dramatycznie brzmiące „dziecko będzie miało obowiązek” okazuje się w praktyce furtką, bo rodzic nadal może złożyć sprzeciw. Brzmi groźnie, a wychodzi z dużą dawką przesady.
Weźmy choćby fragment: „dzieci począwszy od klasy IV aż po klasę III szkoły ponadpodstawowej”. Dziewięć lat różnicy, a program przedstawiony tak, jakby wszyscy – i dziesięcio-latek, i dziewiętnastolatek – mieli usłyszeć to samo. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zabrakło tu precyzji i zdrowego rozsądku. Dalej: „Dużą część obywateli stanowią ludzie, którzy przyjmują chrześcijańską wizję…”. Owszem, to fakt, ale większość nie daje prawa do narzucania rozwiązań i nie czyni z nich automatycznie jedynych słusznych. „Abyście głęboko rozważyli” – to brzmi jeszcze jak zaproszenie do refleksji. Ale zakończenie jest już jednoznaczne: „nie wyrażali zgody”. W tym momencie rodzic dostaje gotową odpowiedź, zamiast autentycznej przestrzeni do rozeznania. Dlatego, czytając to pismo, miałem raczej poczucie presji, jakby bardziej chodziło o kampanię niż o dialog.
Dochodzi się do głównego akapitu – serca całego dokumentu. I tu zrodziły się następne wątpliwości. Kolejny raz padają poważne tezy, ale bez cienia empirycznych danych, bez twardego oparcia w badaniach. Rozumiem, że biskupi nie muszą znać metodologii ankiet czy skal pomiarowych, ale czy naprawdę nikt z, mam nadzieję, obecnych w komisji pedagogów, nie zauważył tej dziury? Przecież oni w trakcie pisania pracy dyplomowej właściwie nie robią nic innego – ankiety, analizy, wykresy (sam tak robiłem, studiując nauki społeczne). A tutaj? Same ogólniki. I boli mnie to podwójnie.
Teologia rządzi się własnymi prawami – to oczywiste, że nie posługuje się tym samym warsztatem, co nauki empiryczne. Nie wysysa ona jednak z palca swoich wniosków. Ale jeśli wypowiedź dotyczy właśnie zagadnień z obszaru tych drugich, które opierają się na danych, badaniach i rozumowym dochodzeniu do wniosków, to mieszanie porządków jest nieuczciwe. Zamiast argumentu dostajemy pustą etykietę: „Program stanowi zagrożenie…”. Na jakiej podstawie? Jaka skala ryzyka? Jakie kryteria? Nic. Brak danych, brak wskaźników, brak choćby próby analizy czy przytoczenia nauczania Kościoła. A skoro nie ma fundamentu, to cała konstrukcja wygląda jest efektowna w słowach, ale krucha w logice.
„Problematyka małżeństwa i rodziny potraktowana marginalnie” – znowu zarzut w próżni. Gdzie liczby godzin, lista tematów, porównanie z innymi blokami? Bez tego to wrażenie, nie diagnoza. A potem slippery slope: informacja o tożsamości płciowej → „zniekształcenie obrazu kobiecości i męskości” → „dziewczęta będą identyfikowały się jako chłopcy” → „zaburzenia”. Łańcuch zdarzeń przedstawiony jak absolutna konieczność, a nie hipoteza – bez mechanizmu, bez dowodów, bez logiki. To nie argumentacja, to straszenie.
Czytaj także: Jeśli Kościół umilknie, kamienie wołać będą
Język dokumentu opiera się na emocjonalnych, ale pustych hasłach: „zagrożenie”, „zniekształcenie”, „skrzywdzić”, „zaburzenia”. To słowa, które mają uderzyć w emocje, nie w rozum. A zestawienie „łatwo skrzywdzić” i „doprowadzić do zaburzeń” brzmi jak komunikat skierowany do tych, którzy nie mają pytać ani analizować, tylko automatycznie reagować strachem. W dodatku całość opiera się na milczącym założeniu, że samo usłyszenie pewnych treści automatycznie prowadzi do ich przyjęcia. To myślenie rodem z czasów, gdy wystarczyło, że nauczyciel powie jedno zdanie, a cała klasa przyjmowała to za prawdę objawioną. Ale te czasy minęły. Dziś młodzi, ale nie tylko, dyskutują, kwestionują, sprawdzają, a jeśli Kościół nie podejmie tego dialogu, to ryzykuje, że straci nie tylko argument, ale i wiarygodność.
Czy dziecko rozwodników też się rozwiedzie? Bywa, że tak, temu nie da się zaprzeczyć. Ale dziecko ma przecież rozum i wolną wolę, które pozwalają mu zrozumieć, że rozwód to doświadczenie bolesne i często droga donikąd, więc coś, czego lepiej unikać. Dlatego trudno mi przyjąć logikę komisji, która zdaje się zakładać, że uczeń, słysząc w szkole treści nie-zgodne z nauczaniem Kościoła, z automatu porzuci wiarę i przyjmie je jak gotowy dogmat. Czy to nie jest w praktyce stwierdzenie, że wolna wola, łaska i używanie rozumu są tylko pięknymi hasłami, dobrymi do kazań i książek, ale bez realnej mocy w życiu?
Jeśli naprawdę istnieje ryzyko, że młody człowiek może się zachwiać, to tym bardziej trzeba mówić o wierze językiem, który inspiruje, prowadzi i podnosi. Wiarę się umacnia, głosząc ją odważnie i mądrze, a nie chowając się za zakazami. Bo cóż ma być lepszego niż wiara? Jeśli utożsamiamy ją z unikaniem wszystkiego i ucieczką od świata i myślenia, to faktycznie, trzeba by od niej uciekać jak najdalej. Ale jeśli wiara jest spotkaniem z żywym Bogiem, to nie da się jej chronić przez strach i milczenie. I tu jest mój ból: złudne przekonanie, że zamykanie oczu na trudne tematy sprawi, iż znikną. Nie, one pozostaną. A ja – i wielu innych wierzących – żyjemy właśnie w tym świecie i w nim wierzymy. Zresztą, jeśli my wszyscy tak konsekwentnie będziemy unikać zagrożeń i wykreślać z nauczania wszystko, co nam nie pasuje, to w końcu sami pozbawimy się naszej ulubionej rozrywki – krytykowania i narzekania.
Sięgnięcie po Konstytucję miało chyba dodać ciężaru, skoro argument religijny może nie wystarczyć, to może świecki wzmocni przekaz. Ale wyszło jak strzał kulą w płot. Artykuł 18 i kolejne, mówiące o ochronie małżeństwa i rodziny, w żaden sposób nie są zakazem edukacji o zjawiskach społecznych. Trudno mi więc uwierzyć, że obrona konstytucyjnej, a zarazem katolickiej wizji rodziny, której także chcę bronić, może być zagrożona samym faktem usłyszenia o innych opcjach.
Tożsamość płciowa i sytuacja prawna mniejszości istnieją – i to niezależnie od tego, czy ktoś chce o tym słyszeć, czy nie. Co więcej, w oczach Boga ci ludzie nie są nikim gorszym, a nierzadko sami są wierzącymi. Właśnie dlatego trzeba o nich mówić i o ich miejscu w Kościele. Jeśli naprawdę chcemy bronić wizji katolickiej, to nie poprzez milczenie czy zakazy, ale poprzez rozmowę, konfrontację i odwagę w dyskusji. Potrafisz jasno zdefiniować pojęcia? Znasz argumenty drugiej strony? Umiesz rzetelnie obronić swoje? Bo jeśli nie, to cała krytyka sprowadza się do banału: „nasze jest lepsze, tamto złe, bo się nie zgadza z nami”. A to nie jest ani świadectwo, ani ewangelizacja.
Ochrona instytucji nie oznacza zamykania oczu na rzeczywistość. Wręcz przeciwnie – oznacza uczciwe zmierzenie się z nią. A w dokumencie mamy klasyczny błąd, non sequitur w czystej postaci: wniosek, który wcale nie wynika z przesłanek. W efekcie zamiast powagi i siły argumentu zostaje wrażenie nieporozumienia, które podcina autorytet.
Zamiast rzetelnej analizy dostajemy tezę o „zagrożeniu” całego programu. Skutek? Zachęta do odrzucenia całości – razem z tym, co jeszcze przed chwilą nazwano cennym: edukacją zdrowotną, higieną psychiczną, profilaktyką. To tak, jakby ktoś z powodu jednego podejrzanego składnika wyrzucił cały posiłek, łącznie z tym, co mogło być pożywne i potrzebne. Tekst, w mojej opinii, zamiast szukać porozumienia, proponuje wycofanie się i bojkot. A przecież wierzący nie zostali posłani, by uciekać przed światem, tylko by być w nim światłem. Dlatego ten dokument, zamiast umacniać, zostawia we mnie gorzki niedosyt.
Fot. BP KEP/Flickr