Opinie

Sprawa ks. Chmielewskiego uczy: niebo trwa, a gwiazdy mogą spadać

Na chwilę obecną wydaje się, że głośny szum medialny wokół sprawy związanej z ks. Dominikiem Chmielewskim nieco przycichł, ale ten temat powróci jeszcze nie raz. Zwłaszcza jeżeli nadal będziemy kreować niektórych ludzi Kościoła na gwiazdy niczym z czerwonego dywanu.

W ostatnich tygodniach katolicki internet zatrząsł się w posadach, kiedy zapowiedziano demaskatorski artykuł Gazety Wyborczej o znanym rekolekcjoniście, ks. Dominiku Chmielewskim. Wielu machnęło ręką, bo to “kolejny tekst w stylu Wyborczej”. Następnego dnia pojawił się już sam materiał dotyczący “uwiedzenia kobiety” przez znanego księdza i przejść obok niego obojętnie już się nie dało. Niedługo później do publikacji ustosunkowało się Zgromadzenie Salezjańskie, odrzucając część zarzutów zawartych w artykule. Podkreślili jednak, że kapłan przyznał się do niemoralnej relacji z bohaterką tekstu, która – jak czytamy w oświadczeniu – miała być nieprzymuszona oraz pozbawiona zależności czy przewagi.

W tym tekście nie będę się pochylał bezpośrednio nad sprawą ks. Chmielewskiego, ale jestem głęboko przekonany, że to właściwy czas, aby dokładnie przemyśleć, jaką rolę w życiu Kościoła pełnią osoby duchowne, ewangelizatorzy i inne osoby uznawane za autorytety. I nie będzie to “rachunek sumienia” o błędach duchownych, ale refleksja nad tym, czy nie budujemy swojej wiary na piasku zamiast na skale.

Gdy emocje biorą górę nad rozumem

Znam osobiście co najmniej kilka osób, które fascynowały się charyzmatycznymi kazaniami ks. Dominika Chmielewskiego. Do tego stopnia, że z czasem zaczęły uznawać go za ostatniego w Polsce kapłana, który głosi prawdziwe przesłanie Ewangelii i nie boi się mówić prawdy. Już od pewnego czasu teolodzy wskazywali kontrowersyjne elementy nauczania założyciela Wojowników Maryi, aż wreszcie odniosła się do niego Komisja Nauki Wiary Konferencji Episkopatu Polski. Wskazano na błędy i konieczność korekty narracji. Już wtedy w mediach społecznościowych ujawniało się wielu zwolenników salezjanina, którzy określali negowanie jego nauki mianem ataku na prawdziwego, oddanego Maryi kapłana. Analogiczna prawidłowość, lecz tym razem o nasilonej sile, miała miejsce po rozlaniu się po sieci wieści o skandalu związanym z ks. Chmielewskim. Nawet po oświadczeniu samego Zgromadzenia, które wskazało przyznanie się zakonnika do niemoralnej relacji, część sympatyków zaprzeczało faktom. Pisali wówczas w komentarzach, że to kłamstwo i fałszywe oskarżenia.

Ślepe zapatrzenie w człowieka może sprawić, że zamkniemy się w bańce, którą sami nadmuchaliśmy, skupiając się zbytnio na osobie, zamiast szukać Ewangelii. Wielu katolików łapie się dzisiaj na nieraz trudny do zrozumienia trend nabijania wyświetleń za pomocą nagłówków i obrazów straszących rychłym nadejściem końca świata, trzema dniami ciemności czy po prostu przeróżnymi wizjami wszechobecnego zła. Mamy wręcz do czynienia z niebezpieczną demonizacją treści w tzw. katolickim internecie. O co chodzi? O nic innego, jak tylko o wzbudzenie emocji.

Na lęku, kontrowersji i wizerunku proroka swoją pozycję od zawsze budowało wielu ludzi – także kapłanów i liderów wspólnot wewnątrz Kościoła. Wydaje się, że podobne cegiełki zbudowały popularność ks. Chmielewskiego. Nie będę snuł domysłów, czy w jego przypadku były to celowe zabiegi, ale z pewnością wielu katolikom właśnie ten duchowny kojarzy się z częstymi nawiązywaniami do prywatnych objawień, których treść nieraz budziła wątpliwości.

Kiedy idol staje się pułapką

Negowanie faktów, do których przyznał się sam ks. Chmielewski, jest oznaką wielkiego niebezpieczeństwa, którym jest emocjonalne skupianie się wyznawców wokół charyzmatycznej osobowości – nie tylko w Kościele, ale i w ogóle. W podobny sposób powstało wiele sekt i fanatycznych ugrupowań. Można pomyśleć, że w Kościele to niemożliwe, bo dotyczy ludzi wierzących z konkretnymi wartościami, ale to właśnie jedna z największych pułapek, którą jest myślenie: inni tak, ale nie ja.

W marcu 2023 roku ks. Chmielewski w związku z niepokojącymi sygnałami został odwołany z funkcji moderatora ruchu Wojowników Maryi, którego sam był założycielem. Członkom wspólnoty został powierzony nowy moderator, który objął ruch opieką duszpasterską. Jednak nie zawsze tego typu zmiany zachodzą tak sprawnie i bez oporu. W polskim Kościele było już co najmniej kilka głośnych sytuacji związanych z mającym znamiona sekciarskiego przywiązaniem wspólnoty do duchownego, którego płomienne kazania robią furorę w internecie.

Czytaj także: „Bóg zapłać” – najstarsza waluta Kościoła

Przykładem jest działająca do dziś grupa skupiona wokół suspendowanego ks. Daniela Galusa w Czatachowie k. Częstochowy, która zdaniem Archidiecezji Częstochowskiej nielegalnie zajmuje budynki należące do tamtejszej kurii. Podobna sytuacja ma miejsce w Grzechyni w Małopolsce, gdzie własną działalność “duszpasterską” prowadzi również suspendowany ks. Piotr Natanek. A trzeba przypomnieć osobom uznających się za katolików, że sakramenty sprawowane przez kapłanów objętych karą suspensy są sprawowane w sposób niegodziwy, a wręcz świętokradczy. Mimo to wielu z nich odrzuca decyzje Kościoła, uznając zawieszonych duchownych niemal za proroków i ofiary prześladowań.

Wiary nie można budować na człowieku

Chociaż każda z tych historii jest inna, łączy je wspólny mianownik: zbyt emocjonalne przywiązanie do lidera wspólnoty. Kiedy pozwalamy, by emocje całkowicie nami zawładnęły, stopniowo rezygnujemy ze zdrowego rozsądku. Skutki bywają różne. Sprawa ks. Chmielewskiego pokazuje, jak mocna wiara w duchowego przewodnika może prowadzić do zamknięcia poznawczego i odrzucania wszystkiego, co podważa jego autorytet. Inną konsekwencją jest zawód i utrata zaufania wobec Kościoła, bo osoba, którą stawialiśmy na piedestale, okazuje się nie być brylantem, ale kruchym, również grzesznym człowiekiem. Skrajnym skutkiem emocjonalnego wpatrzenia w duchową osobowość jest opuszczenie wspólnoty Kościoła, a więc podążenie za ślepym przewodnikiem.

Problem budowania wiary na człowieku nie sprowadza się jednak wyłącznie do postawy duchownych. Jego źródło tkwi także w nas, gdy krok po kroku wynosimy kogoś na piedestał, nazywając go „prorokiem”, „przewodnikiem czasów ostatecznych” czy „ostatnim bastionem wiary”. Tego ciężaru nie uniesie żaden człowiek. A jeśli sam w tę narrację uwierzy, zacznie żyć w dwóch światach – prawdziwym i wykreowanym – i wcześniej czy później jeden z nich boleśnie pęknie.

W dobie wszechobecnych mediów społecznościowych obserwujemy dzisiaj wiele popularnych osobowości, celebrytów i influencerów, szukając wzorów do naśladowania. Nie inaczej jest z ludźmi wierzącymi, poszukującymi autorytetów wśród katolickich twórców internetowych, kapłanów czy publicystów. Ale jedno jest pewne: rolą żadnego z nich nie jest bycie autorytetem ludzi wierzących. Mogą być wyłącznie wsparciem w podążaniu własną drogą rozwoju intelektualnego i duchowego. Chrześcijaństwo nie polega na podążaniu za autorytetami, ale na naśladowaniu Chrystusa, bo człowiek zawsze może zawieść.

Newsletter

Raz w miesiącu: email z nowym numerem Siejmy