Dlaczego to nie ja siedzę w tej Tesli? Zazdrość, która uczy pokory
Niedzielne czytanie z Ewangelii według św. Łukasza (14, 1. 7-14) zostało ze mną dłużej, niż przypuszczałem. Zaczęło domagać się ilustracji z codzienności, w której tak łatwo o porównania i zazdrość. I wtedy wróciła do mnie niedawna podróż do pachnącego reniferami, „najszczęśliwszego kraju świata”.
Jeszcze niedawno Finlandia kojarzyła mi się głównie z transmisji sportowych, czyli kamerami wlepionymi w skocznie narciarskie. Helsinki? Mglisty kadr z serialu „Karppi”. Coś pomiędzy melancholią a kryminałem. Dopiero w tym roku miałem okazję zajrzeć za kulisy i miasta, i prowincji. I co się okazało? Finlandia wcale nie jest tak odległa, jak sugeruje mapa. Krajobraz – głównie lasy – mógłby spokojnie uchodzić za rozległe Podlasie w wersji skandynawskiej. A sami Finowie? Patrzyłem na nich trochę jak w lustro. Może to ta powściągliwość, może dystans, może kawa pita z termosu zamiast z porcelany. Helsinki natomiast zaskoczyły mnie osobliwą mieszanką. Carska powaga splata się tu z art nouveau, a w jesienny wieczór całe miasto podobno potrafi udawać Gotham City, tylko bez Batmana. Ale z drugiej strony to nie jest metropolia, gdzie zabytki czają się za każdym rogiem. Są, owszem, ale nie w nadmiarze. Architektura mówi raczej: „Po co się wysilać, skoro można prościej, taniej, szybciej?” – i muszę przyznać, że w tej nordyckiej prostocie jest coś ujmującego.
Już od pierwszych kroków po prostych, pustawych ulicach miasta uderza wrażenie dostatku. Mijają mnie elegancko ubrani, jasnowłosi i niebieskoocy Finowie, którzy z kubkiem kawy w dłoni zmierzają niespiesznym krokiem do pracy. Co chwilę między nimi przemyka najnowsza Tesla. I powiem szczerze, w porównaniu z naszymi drogami to widok wręcz przytłaczający. Gdy tak wędrowałem brukami skandynawskiej stolicy, zdarzyło mi się kilkukrotnie przysiąść na ławce przed jednym z największych banków w tej części Europy.
Naprzeciwko mojej parkowej trybuny rozciągał się wyjazd z parkingu. Punkt szesnasta i nagle rozpoczął się spektakl: z bramy zaczęły wylewać się auta tak przeróżne, że trudno byłoby je wszystkie policzyć, a co dopiero wymienić modele. Za kierownicą: panowie i panie w nienagannych garniturach i garsonkach, którzy swoją elegancją mogli spokojnie rywalizować z wystawą mody biznesowej. Przez dobrą godzinę trwała parada dyrektorów, inwestorów, klientów, słowem: ludzie z grubym portfelem odjeżdżali w stronę swoich domów, by zaraz potem rozegrać partię golfa. I to było dla mnie największym zaskoczeniem – w kraju, który wydaje się lodowaty, pola golfowe wyrastają niemal wszędzie, jakby były częścią naturalnego krajobrazu. A gdy golfowe emocje opadną, ci sami bohaterowie dnia pracy tłumnie zmierzają do swojej prawdziwej świątyni – sauny. Tam, polewając rozgrzane kamienie i popijając z puszki Long Drink, znajdują katharsis, którego nie znajdują ani w banku, ani w religii.
Życie jak z bajki? A może raczej jak z katalogu marzeń klasy wyższej. Bo kto nie chciałby choć raz postrzelić piłeczki w stronę dziury w ziemi i poczuć, że świat stoi przed nim otworem? Sam przez chwilę miałem to uczucie. Gdzieś tam, po cichu, zakiełkowała we mnie zazdrość. Zapytałem siebie, dlaczego za kierownicą jednego z tych eleganckich aut nie siedzę… ja? Przecież siebie znam najlepiej, więc czemu nie ja miałbym odbijać piłki na skandynawskim polu golfowym?
Szybko jednak przyszła refleksja. W końcu zazdrość to tylko wierzchołek góry lodowej. Pod spodem kryje się coś głębszego: nasze dziwne przywiązanie do hierarchii pracy. Jak łatwo potrafimy ją podzielić na lepszą i gorszą, bardziej lub mniej godną człowieka. Jak często przeciągamy strunę i sprowadzamy wartość ludzkiego wysiłku do banalnego pytania: ile zer co miesiąc wpływa na konto? Wtedy, siedząc na ławce w Helsinkach, pomyślałem, że to nie Finlandia mnie onieśmiela, lecz ta nasza własna skłonność do przeliczania życia na cyfry.
Dopiero po powrocie do kraju przyszła mi do głowy myśl, że może wcale nie powinienem pytać: „Dlaczego to nie ja siedziałem w tym aucie?”, tylko raczej: „Co zrobiłem, by kiedykolwiek w nim usiąść?”. No właśnie. Narzekać każdy potrafi, to najtańsza rozrywka, niewymagająca ani wysiłku, ani biletu wstępu. Ale refleksja? To już towar deficytowy.
Bo może prawda jest taka, że nic nie zrobiliśmy. Może nie poświęciliśmy czasu na naukę, nie zadaliśmy sobie trudu poznania odpowiednich ludzi, nie zdobyliśmy właściwego wykształcenia. Tak postawione pytanie sprowadza nas na ziemię. Przestajemy bujać w obłokach i nagle okazuje się, że stanięcie w prawdzie nie boli, tylko uczy pokory. A wtedy pozostają dwie drogi: albo zaakceptować fakt, że pewnych rzeczy po prostu nie potrafimy, albo dać się zmobilizować i – kto wie – zapisać się choćby na ekonomiczny fakultet, jeśli drzemiący w nas finansista jeszcze nie zasnął na dobre.
Bliska jest mi praca z dziećmi. I nie będę udawał, to zajęcie dalekie od sielanki. Często bywa irytujące, niewdzięczne, niedoceniane i – rzecz jasna – chronicznie niedofinansowane. Ale wtedy przychodzi mi na myśl pewien prosty obraz: gdyby kiedyś jakiś szkolny wychowawca nie nauczył malucha wiązać sznurówek, a pani od matematyki nie wpoiła podstaw rachowania, to kto wie, czy to samo dziecko kiedykolwiek miałoby szansę zasiąść za kierownicą któregoś z tych luksusowych aut, które podziwiałem w nadbałtyckiej metropolii.
I wtedy myślę sobie – może nie zawsze trzeba w życiu sięgać po „wielkie” cele. Może właśnie te najmniejsze, codzienne gesty – tak łatwe do przeoczenia – są fundamentem czyjegoś sukcesu. A kto ich uczy? Właśnie ci, którzy na co dzień wykonują tę cichą, często niewdzięczną robotę. Ludzie, których praca rzadko trafia na pierwsze strony gazet, ale bez nich nie byłoby ani dyrektorów banków, ani inwestorów, ani eleganckich kierowców. To oni budują początek każdej drogi.
Przypomniał mi o tym już dawno Andrzej Frycz Modrzewski, który sześć wieków temu w „O poprawie Rzeczypospolitej” pisał: „Nigdy bez gniewu nie patrzę na przewrotność tych ludzi, którzy nauczycieli szkolnych mają niemal za nic, choć ich tak samo powinni szanować jak lekarzy, prawników i innych dobrze zasłużonych wobec Rzeczypospolitej. Praca nauczyciela w szkole nie mniejsza niż tamtych, użyteczność zaś równa albo i większa” (Księga V, rozdział II).