Anatomia zwątpienia: dlaczego wolimy spiski niż fakty?
Rosyjskie drony czy ukraińska prowokacja? A może zwykła wichura zerwała dach? Gdy fakty brzmią zbyt sucho, łatwiej wierzymy w barwne opowieści. Anatomia zwątpienia pokazuje, jak rodzą się spiski i dlaczego tak szybko gubimy zaufanie do prawdy i do siebie nawzajem.
Przed dwoma laty, w czasie kolejnych studiów, poproszono mnie o przedstawienie mojej pracy magisterskiej. Temat? Moralna ocena ludzkich postaw wobec szczepionek, lockdownu, maseczek i całego arsenału metod walki z koronawirusem. Zanim jednak przeszedłem do sedna, czyli moralnej analizy, grzecznie i skrupulatnie naszkicowałem cały kontekst pandemii. Logiczny początek, chciałoby się rzec.
Nie zdziwiło mnie, że szczególnego zainteresowania nie wzbudziły ani reakcje rządów, ani zmagania przedsiębiorców, ani nawet losy zwykłych ludzi. Jeszcze mniej emocji wywołało moje, skądinąd heroiczne, tłumaczenie mechanizmów działania szczepionek – językiem na tyle prostym, że sam się dziwiłem, iż to napisałem. Zwłaszcza że moja wiedza o farmaceutykach kończy się tam, gdzie lekarz łaskawie nie zapomni wpisać dawki na recepcie. Dziś to już by nie było wyzwanie: sztuczna inteligencja potrafi wytłumaczyć działanie szczepionki mRNA nawet przedszkolakowi, a w bonusie narysować do tego kolorową animację.
Moi słuchacze natomiast ożywili się dopiero, kiedy dotarłem do krótkiego podrozdziału o teoriach spiskowych. Wtedy posypały się pytania. Bo, jak się okazuje, można spokojnie przysypiać przy faktach i mechanizmach, ale kiedy tylko pojawia się choćby cień sensacyjki, publika nagle ożywa. Prawie czułem, że powinniśmy porzucić całą tę nudną etykę i medycynę, a zamiast tego otworzyć uniwersytet spiskologii stosowanej. Tam przynajmniej każdy czułby się ekspertem. Przyznaję, tę część pisało mi się najprzyjemniej. W końcu nic nie bawi tak, jak małe błyskotki nonsensu brane za diamenty.
Z dziwną fascynacją – bo rzadko kiedy pozwalam sobie na tak perwersyjną rozrywkę – zagłębiłem się ostatnio w facebookowe komentarze pod postami o niedawnym ataku dronów na nasz kraj. Siedząc w podlaskim zaciszu, które teoretycznie wcale nie jest takie bezpieczne, czułem się jednak wystarczająco daleko od zagrożenia, by zamiast drżeć ze strachu, podziwiać teatr nieprawdopodobieństw.
Nie nagłówki przyciągnęły moją uwagę. Te, że tak powiem, „fakty” słyszałem już setki razy w radiu podczas jazdy autem. To, co mnie wciągnęło, to prawdziwa uczta alternatywnego myślenia. Bo jeśli oficjalna narracja mówiła o zestrzelonych rosyjskich dronach i rozbitym dachu, to przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto wie lepiej. Rosyjskie? Skądże! Tak daleko by nie doleciały. To musiały być ukraińskie. A po co? „Żeby nas wciągnąć do wojny” – orzekają eksperci od kanapy, między jednym a drugim łykiem herbaty. Inni dodają z przekonaniem, że skoro Zachód „zakręca kurek” z bronią, Zełenski musi szukać nowych sposobów. A że całość podsycają jeszcze antyukraińskie narracje, to już prosta droga do cudów logiki. Przykład narracji z ostatnich dni? Strefa „kiss and ride” w Lesznie. Zniknęła, bo niebieski i żółty podobno aż nazbyt kojarzył się z pewną flagą. A co z tego, że identyczne kolory widniały na podobnych strefach w Warszawie na długo przed wojną? Logika żelazna, tyle że dawno już pokryta rdzą.
A dach? Ach, ten dach! Jedni mówią: zniszczyły go drony, albo polska rakieta! Inni, bardziej przenikliwi, obnażają manipulację mediów. „To nie drony, to wichura! – tłumaczy lokalny świadek prawdy – Ja tam mieszkam, ten dach zerwało już miesiące temu, rząd was okłamuje!”. No i jak tu nie wierzyć człowiekowi, który, jak prorok, daje świadectwo na fejsbukowej ambonie?
I tak, między kolejnymi komentarzami, powstaje alternatywna historia, spójna, pełna pasji, emocji i szczegółów. Właściwie bardziej wciągająca niż ta oficjalna, bo suchy język komunikatów nie ma szans z płomienną wyobraźnią internetowego trybuna. W końcu któż z nas nie woli narracji soczystej, nawet jeśli zupełnie oderwanej od rzeczywistości niż nudnych frazesów o „zachowaniu spokoju”?
Ta potrzeba prostych i atrakcyjnych odpowiedzi ma swoje boisko również gdzie indziej. Choćby w piłce nożnej. Tam, każdy kibic wie dokładnie, co trzeba zrobić, żeby nasza reprezentacja nie przegrała. Trener? Biedaczysko. On jeden uparcie decyduje wbrew genialnym podpowiedziom z trybun. Brzmi znajomo? Bo podobny spektakl rozgrywa się w polityce. Tutaj również wszyscy wiedzą najlepiej. Tyle że zamiast goli mamy populizm, a zamiast spalonych – kłamstwa. Trudno przeczyć, że kłamstwo stało się drugim imieniem naszych włodarzy. Powiedzą wszystko, byle zdobyć brawa od widowni. Ile w tym prawdy? Tego nikt już nie odróżnia. Sam fakt, że powszechnie przyjmujemy ich słowa za podejrzane, sprawia, że zaufanie przesuwamy gdzie indziej.
Kto nie miał wrażenia, że te chłodne komunikaty – „zachowajmy spokój, jesteśmy bezpieczni, to były tylko rosyjskie drony” – brzmią jakby wygenerował je algorytm do nauki języka urzędowego? Suche, bez emocji, do bólu lakoniczne. A my, ludzie emocji, wolimy tego, kto potrafi krzyknąć, tupnąć, opowiedzieć szczegółami tak absurdalnymi, że aż chce się w nie wierzyć. Przynajmniej czujemy, że ktoś traktuje nas poważnie, karmiąc naszą potrzebę narracji. Bo co z tego, że oficjalni decydenci milczą pod pretekstem tajemnicy wojskowej, skoro i tak widzimy w nich jedynie graczy realizujących własne cele, byle tylko kosztem innych.
Inna sprawa, że człowiek nie potrafi żyć w niepewności. Na dłuższą metę nasz mózg odrzuca rzeczywistość, w której najważniejsze pytania pozostają bez odpowiedzi. I to jeszcze odpowiedzi zgodnej z naszym światopoglądem! Wtedy czujemy się jak w luksusowym schronie: bezpiecznie, bo przecież to my mamy kontrolę nad światem, który nagle zaczyna mieć kształty, oczywiście takie, jakie sami mu nadamy. Przyczyny, skutki, wszystko rozpisane od A do Z, zero miejsca na niejasności. Kto z nas nie chciałby tak żyć? Kto nie chciałby znać tego co ukryte? Może planu nieba czy piekła?
Koran, na przykład, nie szczędzi szczegółów. Nawet długość raju można zmierzyć dystansem z Bagdadu do Basry. Biblia? Cóż, ta jest raczej powściągliwa, jakby specjalnie zostawiała przestrzeń na ciszę. Na ratunek przychodzą więc rozmaite objawienia prywatne. Nie mamy obowiązku w nie wierzyć, ale skoro komuś poprawiają duchową kondycję, droga wolna. Problem w tym, że często wypaczają obraz całości. Ileż razy słyszałem ludzi, którzy z pamięci cytują różnych wizjonerów, a szkoda, że równie płynnie nie cytują Pisma, które miało być dla nas źródłem numer jeden. Ale po co się trudzić, skoro lepiej wiedzieć więcej niż sam Bóg uznał za stosowne nam zdradzić? Dante też chyba tak myślał, kreśląc swoje kręgi piekielne. Pytanie tylko: znasz je lepiej niż te kilka wersetów o piekle w Biblii?
W całym tym zamieszaniu odnalezienie prawdy graniczy z cudem. Nie, nie chodzi o prawdę „objawioną” w komentarzu spod zdjęcia kotka na Facebooku, ani o tę, którą bez emocji podaje rzecznik prasowy. Mam tu na myśli prawdę, która nie jest ani suchą kalką oficjalnych komunikatów, ani też emocjonalną improwizacją sąsiada spod szóstki, który akurat „zna się” na wszystkim od geopolityki po szczepienia.
Nie zgadzam się z bezkrytycznym przyjmowaniem języka urzędowego, pełnego frazesów, które brzmią jakby powstały w fabryce. Ale nie zgadzam się też z tym, by automatycznie ufać każdemu samozwańczemu prorokowi, który wygłasza swoje „analizy” z kanapy, mając pod ręką jedyne narzędzie badawcze – pilota do telewizora i pakiet memów z internetu.
I jasne, każda, nawet najbardziej egzotyczna teoria, bierze się z prostej potrzeby zrozumienia otaczających nas wydarzeń.. Ale jeśli naszym koronny dowodem na spisek jest zdanie „bo tak czuję”, to może jednak zamiast rozgryzać globalne układy, warto byłoby najpierw sprawdzić, czy przypadkiem nie pomyliliśmy rachunku za prąd z listem od tajnych służb
Ale największy problem zaczyna się wtedy, gdy całe to zamieszanie wokół prawdy staje się klinem między nami. Przestajemy ufać sobie nawzajem, jak bohaterka filmu na Netfliksie „Nieznany numer: Skandal SMS-owy w liceum”. Tam wystarczyła garść perfidnych wiadomości, żeby dziewczyna bardziej wierzyła anonimowemu hejterowi niż własnemu chłopakowi. Absurd? Owszem. Ale czy my nie robimy dziś dokładnie tego samego?
Boję się nie tego, że ktoś będzie zadawał pytania, dociekał i podważał. To akurat świadczy o żywym umyśle i braku obojętności. Boję się tego, że ktoś z zimną krwią będzie nas karmił pięknymi opowieściami, nie po to, byśmy byli mądrzejsi, lecz byśmy byli bardziej skłóceni. I może właśnie o to chodzi. Żebyśmy spierając się o to, czy dach zerwał dron, czy wichura, zaczęli się nawzajem rozszarpywać. Bo wtedy żaden wróg nie musi już atakować. Wystarczy, że siedzi i patrzy, jak sami wykonujemy za niego całą robotę.